czwartek, 20 grudnia 2007

Dziękujemy Ci British Airways

Zaczęło się bardzo niewinnie. Wyjechaliśmy z Ingo już o 18:00, by być pewnym, że zdążymy (w szczególności on) na samolot. W Indiach nigdy nic nie wiadomo, więc trzeba się zabezpieczyć.


Na lotnisku w Bombaju stanęliśmy razem do kolejki, po chwili jednak okazało się, że jest ona tylko dla British Airways, czyli dla mnie. Ingo "prowizorycznie i przezornie" pożegnał się, choć mieliśmy się spotkać już na hali odlotów. Marzenia. Podczas gdy on przeszedł skaner w pięć minut, ja na samo otwarcie czekałem ponad godzinę :-/ potem szybki check in i już byłem gotowy do odlotu.


Lot przedświąteczny to prawdziwa masakra. Pełno ludzi. Zagonione stewardesy, pod koniec lotu padały już z nóg. Duża ilość małych dzieci nie ułatwiała im też sprawy. Podziwiam pracujących tak ludzi i jednocześnie zazdroszczę im wszystkich miejsc, które odwiedzają (Aniu co z tymi zdjęciami?). Ale odbiegłem od tematu, czas wrócić na ziemię... angielską ;-)


Wylądowaliśmy dziesięć minut przed czasem. Można chyba było naprawdę wyczytać radość w moich oczach. Opadła po pięćdziesięciu minutach spędzonych w samolocie, gdy już wiedziałem, że za nic w świecie nie zdążę na lot do Warszawy.


Na samym lotnisku spędziłem jeszcze kilka godzin. Wpierw przedzieranie się do Terminala 1, trwające półtorej godziny. Takich tłumów na żadnym lotnisku jeszcze nie widziałem. Nawet we Frankfurcie przed Świętami Wielkanocnymi. Cóż, wszystko było opóźnione minimum godzinę.


Gdy w końcu dotarłem do stanowiska British Airways okazało się, że mogą mnie wrzucić na listę oczekujących na 13:30 (była 8:00 rano), a jeśli się nie dostanę na ten lot to na 100% mam zabukowany LOT ;-) o 17:30. Ciężkie czekanie z taka ilością ludzi wokoło...


Nadeszła upragniona 13:30, a samolotu wciąż nie ma na tablicy ;-/ Po kolejnych 15 min. pokazał się i... jestem na liście :-D Nie zakończyło to jednak oczekiwania. W końcu sporo po 14:00 weszliśmy do samolotu, by... poczekać w nim jeszcze trochę ;-) Ostatecznie wystartowaliśmy o 15:30, przy pięknej pogodzie, która (znowu odchodząc od głównego tematu) zmieniła się diametralnie w ciągu kolejnych dwóch dni więżąc dużą grupę polaków w Londynie...


Na lotnisku w Warszawie, jak to w zwyczaju, chciałem odebrać swój bagaż i... (nie mylicie się) zastałem na pasie bagażowym niemiłą niespodziankę... Po raz trzeci w ciągu roku zagubiono mój bagaż, mimo że na Heathrow pytałem czy mój bagaż jest ładowany do samolotu i otrzymałem potwierdzenie (słowne jednak, a nie na papierze :-P) Jak zwykle czekała mnie procedura wypełniania raportu zagubienia (już pamiętam, że mój plecak ma oznaczenie "26" na liście typów bagażu ;-), ale najlepsze w tym wszystkim było, że moja kurtka zimowa została w plecaku... :-D


Wylatując z Bombaju skalkulowałem prawdopodobieństwo zagubienia bagażu (uznałem, że będzie w okolicach 40%) i dlatego wziąłem ze sobą polar zamiast zwyczajowego swetra (stało się to już moją rutynową czynnością ;-) Zapytacie: skoro wiedziałem, że taka sytuacja może zaistnieć i oceniłem ją z dużym prawdopodobieństwem, to dlaczego nie wziąłem kurtki? Odpowiedź jest prosta: oceniłem także możliwe warunki pogodowe w Polsce i dostępność taksówek na lotniskach oraz dworcu kolejowym w Katowicach, i uznałem że warto zaryzykować, nie obciążając sobie rąk zanadto (czego nie cierpię). Patrząc z perspektywy muszę przyznać, że się opłaciło (Basiu przepraszam za wzięcie na litość ;-)


Ostatecznie dwa dni później bagaż dotarł kurierem prosto do mojego domu. Jak zwykle... ;-)

niedziela, 9 grudnia 2007

Niewolnictwo

Myślicie, że w dzisiejszych czasach nie ma niewolnicwa? Mylicie się i to bardzo. To straszne spojrzeć w oczy nastoletniej dziewczyny (prawdopodobnie z Bangladeszu) „opiekującej się dziećmi” i zobaczyć w nich tylko smutek i brak nadziei... :-(


Byliśmy w chińskiej restauracji. Wszystko działo się jak zazwyczaj. Wok. Smaczne dania przygotowywane specjalnie dla ciebie... Do czasu. Do momentu, gdy nie zobaczyłem dużej rodziny wchodzącej do restauracji. Już tak mam, że zauważam „nieścisłości” w zachowaniu ludzi. Wychwytuję różnice. Od razu wydało mi się podejrzane, że jedna z dziewcząt nie zachowuje się tak jak reszta. Potwierdzenie znalazłem już kilka minut później, gdy cała rodzina zasiadła do stołu, a ONA otrzymała krzesło poza stołem. Usiadła smutno na swoim miejscu i tylko obserwowała jak inni rozmawiają, przygotowują się do posiłku, dobrze się bawią... Dla NIEJ nie było zabawy. Nie przyszła tam dobrze zjeść. To była „praca”. Powtórzę jeszcze raz – niewolnictwo istnieje. I jest bardzo powszechne w Indiach. Chcecie kupić młodą dziewczynę „do kuchni”? Nie ma z tym specjalnego problemu. Wystarczy trochę popytać i... ubić interes. Kupić dziewczynę na dworcu kolejowym w Pune lub Bombaju. Prosto z transportu. Prosto z Bangladeszu lub biednej hinduskiej wioski. Wprost do Twojej kuchni, przędzalni, burdelu...


ONA nie miała tego wieczoru spokoju, bo dzieci biegały wokoło i musiała się nimi zająć. Nawet Geert zauważył, że coś jest nie tak. Zawołał menedżera restauracji i zapytał. Padła odpowiedź „to jest pomoc kuchenna, ona nie siedzi przy wspólnym stole, nie należy do rodziny”. Później jednak pozwolono jej usiąść do stołu. Otrzymała talerz ryżu i mogła się posilić. Łaska darowana za ciężką harówkę.


Niewiele rzeczy może mnie naprawde wkurzyć, ale takie przejawy jawnej niesprawiedliwości podnoszą mi ciśnienie nieziemsko...

poniedziałek, 3 grudnia 2007

Pożar

Zabieram się do pisania tej notki już od dłuższej chwili. Zaczynam ją po raz kolejny i kolejny, i nie wiem jak mam to opisać... Mieliśmy w domu pożar. Spaliło się łóżko, krzesło i poduszka. Do tego mamy okopconą ścianę na klatce schodowej i zapach wędzarni rozchodzący się w całym domu.


Ja byłem na dole rozmawiając na gg, gdy Mick zaczął wołać Mike'a. Ani on, ani ja nie wiedzieliśmy, że Mike'a nie ma w domu, ale nie w tym rzecz. Sposób wołania wydał mi się jednak podejrzany, więc pobiegłem na górę. Już w połowie schodów zobaczyłem gęsty dym wydobywający się z pokoju Mick'a, a kilka stopni wyżej płomienie buchające z krzesła. Tylko tyle byłem w stanie dojrzeć, przez dym. Mick starał się gasić ogien, ale tym co miał to raczej była walka z wiatrakami. Próbowałem go wyciągnąć stamtad, ale się nie dał. Otworzyłem więc wszystkie okna i drzwi balkonowe na piętrze, żeby wywietrzyć dym. Chciałem jeszcze otworzyć drzwi na dach, ale nie było to możliwe, bo dym był zbyt gęsty i szedł w górę, a ja nie zamierzałem, aż tak ryzykować...


Wybiegłem na dwór starając się zadzwonić po straż pożarna, ale w Indiach inne numery mają, więc zacząłem się dobijać do hinduskich sąsiadów. Po drodze zgarnąłem jeszcze ze sobą Adiego i jakieś wiadra, a sąsiad zadzwonił też po ochronę i tak naprawdę to oni ugasili cały pożar. Wpierw starali się zrobić coś w pokoju, ale nie chcąc zalać zbyt wielu rzeczy, wyciągneli palący się materac na schody i tam zaczeli go polewać obficie wodą. Ja już w tym czasie byłem na zewnątrz domu, obserwując co się dzieje. Gdy strażnicy przenieśli materac na schody, przez okno na klatce schodowej zobaczyliśmy tylko bijące w górę płomienie. Wydawało się, że pożar się rozwinął... szczęściem jednak wszystko skończyło się w kilka minut i kilkanaście wiader wody później.


Gdy było już po wszystkim pojawiła się straż pożarna. Weszli do domu. Popatrzyli. I bezczelnie zarządali pieniędzy. Łapówki. Odmówiłem. Zresztą wcześniej dałem już 500 rupii strażnikom, a Sandip (nasz „gospodarz”) dał im kolejne 500 rupii. I to właśnie im należały się te pieniądze, za narażanie własnego życia, a nie jakimś ospałym strażakom, przybywającym o godzinę za późno.


Po wszystkim czekało nas jeszcze troche usuwania wody z podłogi, a resztę za namową Sandipa zostawiliśmy na rano, do posprzątania przez naszego „Cleaner'a”. Reszta nocy mineła już spokojnie...