wtorek, 27 maja 2008

Dubai

Do Dubaju przyleciałem o godz. 6:00 rano. Wsiedliśmy do autobusu lotniskowego i tak jak się spodziewałem podali komunikat "kto się tylko przesiada w Dubaju, wysiadka na pierwszym przystanku, kto zostaje jedzie dalej", oczywiście ludziska w autobusie się pogubili i szturmem wszyscy wysiedli na pierwszym przystanku :-) Ja, mimo że wiedziałem o wysiadaniu to też się trochę zakręciłem jak mi 100% ludzi z autobusu wysiadło i zostałem w nim sam, na szczęście zaraz jakaś starsza para wróciła do autobusu po rozmowie z pracownikami lotniska.


Gdy dojechaliśmy do terminalu zaczęła się cała zabawa z wizą wjazdową. Tak jak się obawiałem, mimo że od 2004r. Polska jest w UE to niestety Polacy muszą wykupić wizę wjazdową :-/ No i mój portfel uszczuplił się o kolejne $75. Najlepsze było to, że terminal kasowy na lotnisku nie chciał przyjąć żadnej z moich kart bankowych, a gdy poszedłem do bankomatu znajdującego się zaraz obok, ten bez zająknięcia wypłacił mi 1000 dirham. I właśnie dlatego mam w portfelu kilka kart wydanych przez różne instytucje...


Wiza jest. Przekraczam granicę. No chyba jednak nie tak szybko - "Proszę udać się do pokoju nr 2 po podpis na wizie" :-/ Gruby Arab bierze mój paszport, szuka stempla izraelskiego (podstawowa praktyka dla wszystkich paszportów), nie znajduje go oczywiście, bo tam mnie jeszcze nie wywiało. Następnie pyta się kolegi jak się w języku arabskim pisze Poland i szuka mnie w jakiejś bazie danych. Tam też mnie nie znajduje i kręcąc z niezadowoleniem wąsem wbija pieczątkę i podpisuje się na wizie.


Odebrałem bagaż, wsiadłem do taksówki i wiedziałem, że na taksówki to ja wydam tu majątek. Nie dlatego, że są drogie, bo można powiedzieć, że ceny są porównywalne do polskich, ale niestety w ferworze wyboru hotelu pomyliłem nazwę Sharjah z Jumeirah i mój hotel znalazł się w Emiracie odległym o 15-20km od Dubaju :-( Cóż takie życie...


Tego pierwszego dnia postanowiłem, że nie będę się wybierał do Dubaju, tylko zwiedzę sobie Sharjah będące oficjalną stolicą sztuki w Emiaratach. Trochę się tym rozczarowałem, ale przynajmniej zwiedziłem sobie stary Fort, Heritage Village i pochodziłem trochę po porcie. I tak mi minęło do godz. 13:30. Pół dnia wciąż przedemną! Pada decyzja, jadę jednak do Deira, jednej z dzielnic Dubaju. Wsiadłem do taksówki i... jechałem prawie dwie godziny! :-D Ruch w okolicach Dubaju jest przez cały dzień tak wielki, że wszystkie samochody na czteropasmowej autostradzie łączącej Sharjah poruszają się żółwim tempem. Miałem jednak czas nauczyć się arabskich cyfr. Udało mi się to porównując arabskie i łacińskie napisy na rejestracjach przejeżdżających samochodów.



Wyjazd do Deiry okazał się bardzo dobrym pomysłem. Spędziłem tam pół dnia łażąc wte i spowrotem. Byłem na lokalnych bazarach nazywanych tutaj Souq, sprzedających zioła i przyprawy (Spice Souq), ubrania i inne różności (Old Souq) a także złoto (Gold Souq). Zwiedziłem port i przystań "promową" (Sabkha Station), i ogólnie nałaziłem się niezmiernie co mnie bardzo cieszyło :-D


Pod wieczór przypomniałem sobie, że mam problem z zamówieniem na moje safari na pustyni i postanowiłem pojechać do Jumeirah, gdzie znajduje się biuro firmy, w której zamawiałem safari. Wybrałem się tam double deckerem czyli turystycznym dwupokładowym angielskim autobusem, oglądając jednocześnie wszystko co wokoło można zobaczyć. Patrząc na mapę, która dostarczali w double deckerze, wydawało się że od jednego z jego przystanków jest blisko do tego biura, okazało się jednak, że mapa jest wydrukowana bez skali i będąc w Jumeirah musiałem wziąć taksówkę by tam dojechać... Szczęściem dogadałem się z bardzo miłym pakistańskim taksówkarzem, że na mnie poczeka i potem zawiezie mnie do hotelu (a wcale nie jest tak łatwo znaleźć taksówkarza, który by chciał jechać w takich korkach z Dubaju do Sharjah).


Sprawę w biurze wycieczkowym załatwiłem i "pomknąłem" do hotelu, a tam... po prostu padłem na łóżko i zasnąłem o godz. 19:30 :-)


Następnego dnia oczywiście czekałem na telefon. Mieli dzwonić o 9:00, no maksimum 9:15. Wyczekałem do 10:00 i powiedziałem w hotelu, żeby mi zostawili wiadomość. Jak się później okazało moje safari było tego samego dnia i zaczynało się o godz. 16:00 co oznacza, że je straciłem. Kiedyś to sobie będę musiał odbić, może w jakimś Egipcie lub Tunezji... zobaczymy co czas przyniesie i gdzie mnie znowu wywieje :-P


W każdym bądź razie tego dnia kontynuowałem moją wycieczkę double deckerem. Odwiedziłem m.in. słynny hotel Burj al-Arab i Dubai Museum oraz dzielnicę Bur Dubai, a wieczorem... spędziłem ponad godzinę na szukaniu taksówki, która by mnie zabrała do hotelu :-/ Ogólnie muszę przyznać, że ten dzień bardziej mi się udał, ale tak jak poprzedniego padłem całkowicie ze zmęczenia o 20:00!


Na koniec takie moje małe podsumowanie Dubaju: już od dawna byłem bardzo pozytywnie nastawiony do tego miasta i podróż tam była moim małym marzeniem, niestety bardzo rozczarowało mnie to miasto. To raj dla ludzi lubiących biegać po sklepach i centrach handlowych. Raj dla architektów, którzy moga czerpać pomysły i rozwiązania garściami. Ale nie jest to mój raj - nie lubię biegać po sklepach, a te wszystkie piękne budynki zlewają się dla mnie w jedną papkę budowlaną, bo jest ich bardzo ( + bardzo, bardzo) dużo, stoją w odległościach ~20 metrów od siebie. Nie mówię, że tam nigdy nie wrócę, ale jeśli już to do jakiejś oazy luksusu, z prywatną plażą, spa i w ogóle super full wypasem...


A teraz byście i Wy mogli conieco zobaczyć, przedstawiam zdjęcia ;-)


2008-05-24_26 UAE - Dubai

poniedziałek, 19 maja 2008

Godz. 7:00

Godzina 7:00. Wyjeżdżam do pracy. Tak jak codzień. Trasą zmienianą raz na tydzień, by nie zanudzić się całkiem...


Rozpoznaje okolicę. Widzę często tych samych ludzi. Otwierających sklepy, zmywających naczynia czy... dzieciaki grające w krykieta. Wyobrażacie to sobie? Tak wczesna poranna godzina, a wszędzie można spotkać grupy dzieciaków grających w krykieta. Świątek, piątek czy niedziela dzieciaki o siódmej rano są na nogach. W Polsce takie coś jest nie do pomyślenia, ale wynika to z faktu, że już kilka godzin później jest tak gorąco, że nie ma mowy o jakimkolwiek bieganiu dlatego wszyscy wykorzystują chłodniejszy czas.


Muszę przyznać, że takie obserwowanie codziennego życia hinduskich ulic, jest bardzo zajmujące :-) Ani się człowiek nie obejrzy, a mija cała prawie półgodzinna podróż... Po drodze spotykam jak zawsze babcię zmywającą, przy "osiedlowym" kranie, górę naczyń po rodzinnym śniadaniu. Mijam dzieciaki idące do szkoły (co ciekawe o tej porze są to głównie dziewczynki), wszystkie w jednakowych szkolnych ubrankach. A nawet mijam ten sam autobus - stary, zakurzony i rozpoznawalny tylko i wyłącznie po zblakłej reklamie na boku, bo numeru nigdzie na nim nie widać :-)


Jest znacznie więcej osób, które rozpoznaje już mijając je codziennie. Tak naprawdę to zaczęło się to od pewnego grubaska z farbowanymi na rudo włosami, którego spotykałem zawsze idącego po tym samym wiadukcie. Poźniej doszła charakterystycznie wyglądająca kobieta na skuterze - zawsze w czapeczce z daszkiem, dopasowanej do koloru sari :-D


Oczywiście nie mogę zapomnieć o wszechobecnych krowach maści i gatunku wszelakiego, w chwili obecnej w ilości znacznie jeszcze większej, bo jak widzę cielaków przybyła cała masa i widać nawet takie, które niezbyt pewnie jeszcze chodzą...


Tak to mija moja codzienna podróż do pracy... Podróż spowrotem mija dość podobnie, na obserwacji otoczenia, choć w tym przypadku nie rozpoznaje już ludzi, bo jest ich zbyt wielu wokoło i zazwyczaj ociekam wtedy potem (a czasem nawet przedtem ;-P) Dziś temperatura i wilgotność przekraczają wszelkie granice, a jest dopiero godzina 9:00 (łabędzi śpiew o deszcz?) Przynajmniej na razie jest względny spokój i czekam na części w klimatyzowanym pomieszczeniu, ale już wkrótce pewnie zacznie się kolejna bieganina i pot lejący się hektolitrami. Rozmawiałem przed chwilą z Vijay'em o deszczu... może w przyszłym tygodniu... ale wtedy mnie tu nie będzie, bo będę z Wami :-)

sobota, 17 maja 2008

Jackfruit

Jackfruit czyli owoc chlebowca był dziś moją kolacją... upaprałem się i ubawiłem przy tym po uszy :-D a wszystko zaczęło się tak...


W czwartek będąc z Toralfem na zakupach zauważyliśmy ciekawie wyglądające owoce, nie wiedziałem co to więc go zapytałem. Odpowiedział mi, że to Jackfruit i że jest bardzo smaczny. Więcej mi nie było trzeba. Uznałem, że należy to "coś" wypróbować :-) Dziś przyszedł ten dzień.


Zabrałem się do tego jak zwykle - w pogotowiu ostry nóż (oj przydał się ;-) służący do pierwotnego rozkrojenia i zobaczenia cóż to w środku siedzi. Okazało się, że łyżka będąca też pod ręką na nic się nie zda tym razem. Skórka była dość twarda, ale ząbkowany nóż poradził sobie z nią bez trudu. W środku zobaczyłem okrągły trzon, wokół którego rozlokowane były żółte "owoce właściwe" i pasiasta biała "wyściółka".


Już po kilku sekundach z trzonu zaczął wypływać gęsty, lepki (choć może lepiej pasuje tutaj określenie kleisty) sok. Nie było go dużo, ale to właśnie dzięki niemu tak się ubawiłem i upaprałem, bo próbując wydobyć zawartość musiałem porozcinać wyściółkę.


Co jeszcze zauważyłem, a właściwie poczułem, to zapach poziomek ;-) Wprawdzie sam owoc smakuje trochę jak połączenie ananasa z mango i z poziomkami to on nie ma absolutnie nic wspólnego... :-)


Oczywiście moje wyłuskiwanie żółtej zawartości na początku szło bardzo opornie, ale z czasem zauważyłem, gdzie przecinać i jak się dobrać, gdzie trzeba.


Już po spożyciu zajrzałem do internetu w poszukiwaniu większej ilości informacji i dowiedziałem się, że najlepiej przed całą zabawą umoczyć nóż i ręce w oleju roślinnym to nie będzie się potem wszystko kleić (myślę też, że można by użyć zamiast oleju jakichś rękawiczek jednorazowych, niestety nie mam żadnych na stanie ;-)


Chwilę trwało zanim wygrzebałem wszystkie "żółtka" i nie bardzo się nimi najadłem, ale myślę że było warto. Poznałem coś nowego, a owoce wszelkiej maści uwielbiam :-)


Jeszcze jedna ważna rzecz, o której nie wspomniałem - pestki. Są duże, okrągło-jajowate i przypominają trochę jadalne kasztany. Ja je wyrzuciłem, ale z tego co przeczytałem można z nich zrobić bardzo smaczne potrawy :-)


Poniżej kilka adresów do większej ilości informacji:

Wikipedia (ENG)

Wikipedia (PL)



2008-05-17 Indie - Owoc chlebowca

niedziela, 4 maja 2008

As a part of it - misja zakończona ;-)

Chciałem już oficjalnie poinformować o uzupełnieniu/przeniesieniu wszystkich notek, które do tej pory znajdowały się na starej (nie istniejącej już) stronie pod adres "As a part of it"


Mam nadzieję, że osoby które do tej pory czytały tylko nowsze wpisy zajrzą tam i znajdą coś ciekawego do poczytania - głównie opowieści z RPA :-)

Hindi

Tłumaczenie na język hindi:

साकार तमिक विचार ही विकास के सद्कन है

sobota, 3 maja 2008

Ratan Tata

Ratana Tata spotkałem pierwszy raz w zeszłym roku, gdy przyjechał zobaczyć postęp naszych prac. Bardzo miły człowiek. Zamieniliśmy nawet parę słów. Zadał jakieś pytanie o programowane roboty i w sumie tyle. Dziś spotkałem go ponownie. Miliardera, który wykupił Tetley'a, Land Rovera i Jaguara...



Ratan Tata (ur. 18 grudnia 1937 w Bombaju, Indie) – hinduski biznesmen, prezes Tata Motors. Zaczynał karierę jako pracownik firmy Mahindra & Mahindra sprzedającej traktory, która została przemianowana na Tata Sons, od nazwiska jego kuzyna. W 1991 został jej prezesem i zdynamizował rozwój konglomeratu, który liczy obecnie 99 firm, m.in. najbardziej znane Tata Steel oraz Tata Motors. Uznaje się go za mistrza skutecznych przejęć: w 2007 przejął w Wielkiej Brytanii giganta stalowego Corus oraz słynne marki samochodowe Jaguar i Land Rover (za obie marki zapłacił 2,3 mld $ Fordowi wliczając 600 mln $ przeznaczone na fundusz emerytalny, wcześniej jego Tata Tea przejął producenta herbaty Tetley.

(źródło pl.wikipedia.org)



Więcej o nim i światowej ekspansji:


Trzy tysiące... ciąg dalszy

Pamiętacie jak kiedyś pisałem o zabijaniu dziewczynek w Indiach? To ogłoszenie z kwietniowej gazety, którą przypadkowo znalazłem "na kupce w kontenerze" ;-)



(Kliknij aby powiększyć)

A tutaj znajdziecie poprzednią notkę: http://jadolph.blogspot.com/2008/03/trzy-tysice-za-dziewczynk.html

czwartek, 1 maja 2008

Makeup i nowa dziewczyna Jeevan'a

Jak już wiecie zapewne Jeevan (Johan) to nasz kierowca. I ten oto niepozorny hindus (chude 170 cm wzrostu ;-) co miesiąc prawie opowiada o swoich (nowych) podbojach "miłosnych". Dziś widzieliśmy jedną z jego dziewczyn... muszę przyznać, że niebrzydka, ale co najciekawsze Jeevan nie pojawił się tylko z nią...


Dziś 1.maja, więc święto ogólnoświatowe niemal. Także w Indiach świętują, jednak Jeevan został sytuacją zmuszony do zawiezienia nas do pracy i na lunch. W trakcie wyjazdu na lunch bez żadnego ostrzeżenia zatrzymał się obok przydrożnego "baru" (a właściwie "herbaciarni" jeśli tak to można nazwać) i zaprosił do samochodu młodą kobietę z... maleńkim dzieckiem, jak się w chwilę potem okazało jego rocznym synkiem :-) W czasie wieczornej drogi powrotnej do domu Jeevan wyjaśnił też, że kobieta z którą jechaliśmy to jego nowa dziewczyna (sam nie wiem dlaczego, ale mam pewność że to prawda :-)


Kilka tygodni temu Jeevan był trochę przybity, że jego dziewczyna przenosi się na Goa, ale jak widać już sobie poradził z dawnym uczuciem i znalazł nową "przyjaciółkę". Dodam, że Jeevan jest żonaty, a z tego co go dziś wypytałem to od dokładnie trzech lat... Z tego co mówił właśnie dziś przypada trzecia rocznica jego ślubu. Cóż gratulacje wierności...


Zastanawiacie się pewnie o co chodzi z tym makeup'em (makijażem). Otóż w Indiach maleńkie dzieci, niezależnie od płci, mają pomalowane oczy. Dosłownie widzi się wielką czarną obwódkę wokół oczu. Pytałem Jeevan'a dlaczego malują dzieciom oczy, ale nie potrafił mi odpowiedzieć (niestety jego angielski nie jest na tyle dobry, by mógł swobodnie opowiadać o takich rzeczach). Do tego wszystkiego, gdy wracaliśmy z lunchu jego synek siedział na przednim siedzieniu obok mnie (mamy szerokie trzyosobowe siedzenia), co uznaliśmy za wyjątkowo nierozsądne i nie omieszkaliśmy tego oznajmić ojcu... Dzięki temu jednak, że dziecko siedziało obok mnie mogłem się mu dokładniej przyjrzeć. Wiedząc od Jeevana, że jest to chłopiec zdziwiłem się bardzo, że ma pomalowane oczy, kolczyki i łańcuszki na kostkach jak dziewczynka... wyjaśnił mi jednak, że wszystkie małe dzieci tak się "dekoruje". Wyjątkowo dziwne podejście, tym bardziej dla rocznego dziecka, ale kłócić się z hinduską tradycją nie będę...

Spajder

Ledwo wszedłem do domu i go zobaczyłem. Stał sobie niby nigdy nic przy schodach i myślał, gdzie by się tu wybrać... Na jego nieszczęście wróciłem własnie do domu... 25 mm wielkości, 8 nóg, wcale nie włochaty i jak to pająk wyjątkowo wdzięczny do obserwacji (szkoda tylko, że czasami zachciewało mu się uciekać kawałek dalej i był problem ze zdjęciami). Mam nadzieję, że hinduski prokurator nie pozwie mnie za zabójstwo - działałem w obronie koniecznej na nieznanym intruzie w moim domu ;-)


2008-05-01 Indie - Spider