niedziela, 27 maja 2007

Energy Park

Ostatnio było ciężko z internetem, więc zeszłotygodniowe zdjęcia mogły się pojawić dopiero teraz.


Wybraliśmy się do parku, w którym podobno miał być dobry pub, ale okazało się, że takiego czegoś tam nie ma :-) W każdym razie weszliśmy do parku zobaczyć co tam wogóle jest i się okazało, że to przedstawienie technik wytwarzania energii elektrycznej. Why not :-)


Indie - Energy Park

Osho Ashram

A w tą niedziele postanowiliśmy pomedytować... Wprawdzie nie wyszło, ale liczą się intencje :-P


Indie - okolice Osho Ashram (Koregaon Park)

czwartek, 24 maja 2007

Pada, pada deszcz...

Dziś poznałem prawdziwy monsun. Takiej ulewy i tylu piorunów dawno już nie widziałem. Jeśli tak ma wyglądać cały czerwiec to chyba sie wszyscy tutaj potopimy ;-) Akurat w momencie, gdy rozpoczęła się burza bylem na górze stacji GEO gdzie stoją dwa roboty. Jakieś cztery metry nad ziemia, tuż pod dachem, a więc w miejscu gdzie zbiera sie całe ciepło. I nagle poczułem bardzo przyjemną falę chłodu, a potem usłyszałem grzmot i deszcz walący w dach...

wtorek, 15 maja 2007

Kolczykowanie, biżuteria, złoto...

Zastanawialiście się kiedyś jaki procent kobiet w Polsce ma kolczyk w nosie? Ja zacząłem po przyjeździe tutaj i wychodzi mi, że znikomy. W Indiach można by śmiało powiedzieć, że jest to jakieś 90%. Najprzeróżniejsze wersje się przewijają na ulicach. Oczywiście nie mówię tutaj o kolczykach w środkowej chrząstce (jak krowa :-P), ale o kolczykach w lewym nozdrzu (bo tak się to chyba nazywa ;-), nigdy jednak nie widziałem w prawym :-) Zazwyczaj noszone są maleńkie "brylanciki", ale sporo można też spotkać niewielkich złotych kółeczek koniecznie z jakimś dodatkiem, tak by można doczepić łańcuszek idący do ramienia. Wynika to zapewne z tradycji hinduistycznej (jutro się muszę o to Vijay'a zapytać... :-) Muszę jednak przyznać, że hinduskie kobiety znacznie lepiej wyglądają z kolczykami w nosie niż europejki. Jakoś tak bardziej im to pasuje... :-)

Kolczyki to jednak nie wszystko. Hinduskie kobiety wprost uwielbiają złotą biżuterię. Noszą złote łańcuszki na szyji, nadgarstkach, kostkach, złote pierścionki na palcach rąk i... stóp. I to wcale nie są jakieś pojedyncze skromne ozdoby, ale cała masa. Tylko i wyłącznie złote. Srebra czy też pierścionków z kamieniami się tutaj nie zobaczy. I nie ważny jest status społeczny i ilość posiadanych pieniędzy. Nie raz widziałem żebrzącą kobietę noszącą złotą biżuterię... Aż się wierzyć nie chce.


PS. Przypomnijcie mi, żebym zapytał o te łańcuszki od nosa do ramienia :-)

Komórka

Indie to prawdziwy kraj absurdu jeśli chodzi o telefony i internet. Kupiłem jakiś czas temu kartę prepaid. Nie było to wcale proste, bo tutaj nie kupuje się karty ot tak. Trzeba się zarejestrować i wogóle mase dokumentów dostarczyć, zleciliśmy więc całą "operację" naszemu "kontrahentowi", który zlecił to swoim hinduskim przedstawicielom w "biurze". Zaczęło się czekanie i już po trzech tygodniach dostaliśmy nasze upragnione karty. Zapłaciliśmy za nie 500 rupii od łebka (nawet rachunek mam! :-) i jakież było nasze zdziwienie, gdy po włożeniu do komórek okazało się, że na rozmowy jest z tego tylko... 100 rupii! Nie 400 czy 300 co powiedzmy byłoby zrozumiałe, bo reszta to pokrycie kosztów karty, ale 100 rupii. Porażka.


Nie mamy tutaj niestety walkie-talkie czy czegoś podobnego, a hale w których pracujemy są ogromne i ich obejście w poszukiwaniu choćby EMT (przyrządu do mierzenia położeń zerowych osi robota - robotyków proszę o nie śmianie się, bo nie mam jak inaczej laikom tego wytłumaczyć ;-P ) zajęłoby conajmniej 15 minut, więc telefon jest co jakiś czas wykorzystywany. Minęło kilka dni i karta się niestety opróżniła... zakupiłem, więc dzisiaj doładowanie. Zapłaciłem za nie 410 rupii. Myślicie sobie, że mam na koncie 410 rupii? Jeśli tak to pomyliliście się prawie o 150 rupii, które idą na podatek! Po prostu paranoja. Wygląda to jakby normalnie nałożyli akcyzę na wszelką komunikację.


Podobne historie dzieją się tutaj z internetem. Przede wszystkim kosztuje majątek - wyobraźcie sobie, że np. w Niemczech godzina szybkiego i nie przerywającego internetu w kafejce kosztuje 2 EUR, a w Indiach za godzinę internetu przerywającego co jakiś czas i wolnego niemiłosiernie trzeba zapłacić nawet więcej. Oczywiście jak całkiem sporo rzeczy tutaj i to jest prepaid, na szczęście z możliwością wylogowana. Najlepszy moment następuje gdy wyłączą prąd, bo wtedy nie można się wylogować z wykupionej karty, więc mimo że się aktualnie nie korzysta to czas upływa. Wtedy słychać jedno wielkie przeklinanie (głównie po niemiecku :-) Oczywiście nie zawsze można skorzystać z internetu nawet jak jest prąd ;-) bo zazwyczaj brakuje kart dostępowych, albo np. chcesz kupić kartę godzinną, a mają tylko półgodzinne lub odwrotnie. O kartach 24 godzinnych (które w ogólnym rozrachunku wychodzą najtaniej) to od ponad tygodnia można sobie tylko pomarzyć. A moje zaległości internetowe rosną i rosną...

środa, 9 maja 2007

Droga powrotna

Już drugi dzień zdarza nam się bardzo ciekawa droga powrotna... Mamy tutaj od dwóch dni pewne problemy z firmą transportową, i z kierowcą co za tym idzie. Do pracy dojeżdzamy więc "taksówką" hotelową. Spowrotem jednak nie jest już tak łatwo. Wczoraj czekaliśmy na samochód ponad godzinę i w końcu zdecydowaliśmy się wracać z jednym z mechaników. Wyobraźcie sobie auto mniej więcej wielkości Opla Corsa tyle że pięciodrzwiowe, a w nim 6 osób :-D Tym samochodem jest Indica, której wersję drugą będą produkować na "naszej" linii. Ja siedziałem z przodu razem z Wolfem (tym mechanikiem), a do tego oczywiście był jeszcze kierowca ;-) Jazda na maxa...


Aaaa i nie zdziwcie się jak za jakiś czas spotkacie na polskich drogach ten mały samochodzik, bo podobno producent ma plany wejść na rynek europejski ze swoimi tanimi pojazdami. W tej chwili najniższa wersja Indiki podobno kosztuje w Indiach 4000 dolarów. Za taką kwotę to Polacy sprowadzają teraz z Niemiec używane rzęchy...

poniedziałek, 7 maja 2007

Mahalabeshwar

Dopiero dziś jestem dłużej w sieci i mogłem wysłać zdjęcia z naszej pierwszo-majowej wycieczki "w góry" ;-)


Indie - Mahalabeshwar

niedziela, 6 maja 2007

Basen

Postanowiliśmy dziś z Davidem zaryzykować i pojechać na basen. Oczywiście jak mówi popularne w Indiach przysłowie "w Azji wszystko jest możliwe, lecz nic nie jest proste" :-) Nasz kierowca jest chory, więc dziś z nami nie jeździ i trzeba było wziąć tuk-tuka :-) Daleko nie było bo stoją zaraz przy hotelu, problem jednak zaczął się jak tu wytłumaczyć kierowcy mówiącemu tylko w hindi, że chcemy jechać na basen. Po chwili rozmowy w "uniwersalnym języku gestów" udało nam się ustalić gdzie chcemy jechać i ile będzie to kosztowało - 50 rupii w jedną stronę, co oczywiście jest zdecydowanie zbyt wielką kwotą za tą trasę, ale kto by się kłócił o sumy rzędu kilkudziesięciu groszy ;-) (dla ułatwienia dodam, że ~6.50 zł to 100 rupii)


Tego dnia pierwszy raz naprawdę poczułem Indie. Dosłownie. Tuk-tuki przedstawiałem już w jednej z wcześniejszych notek, więc możecie sobie wyobrazić ten ogrom aromatów (sic!), które po drodze wąchaliśmy. Zaczęło się całkiem miło, bo obok mamy restaurację, a po drodze to już było szambo, coś nieprzyjemnego jak gnijące śmieci, szambo, chińska restauracja, szambo, przyjemne nic... i już dotarliśmy na teren uniwersyteckiego ośrodka sportu, bo jak się okazało to do nich należy pływalnia. Zaszedłem na portiernię zapytać o basen i... okazało się, że otwierają dopiero o 16 (byliśmy tam o 11). Stwierdziliśmy jednak, że przekonamy strażnika, żeby wpuścił nas chociaż na teren, tak żebyśmy mogli przynajmniej zobaczyć jakie warunki oferują i czy wogóle warto tam przyjeżdzać. Po krótkiej rozmowie wspomaganej "nieletnim" tłumaczem, który przy okazji się tam kręcił udało nam się. Strażnik poszedł po klucze i wpuścił nas na teren.


Sam basen naprawdę przyjemnie nas zaskoczył... na wolnym powietrzu, 50-cio metrowy, z całkiem czystą wodą i ładnie utrzymanym terenem wokół, do tego skocznia 3-5-10 metrów. Naprawdę niezły. Będąc w środku spotkaliśmy jednego z ratowników, który zapisał nam telefon do kierownika obiektu, bo gdy basen jest otwarty to podobno jest masa ludzi i może uda nam się wynegocjować, że będziemy przychodzić w niedziele, w godzinach gdy normalnie jest zamknięte. Zobaczymy.


Jadąc spowrotem do hotelu stwierdziliśmy, że mimo wszystko podjedziemy jeszcze raz o 16 i zobaczymy ile jest ludzi. Okazało się, że jest naprawdę dużo dzieciaków, ale ze względu na ogrom samego basenu (50x25 metrów) nie jest nawet tak źle i wykupiliśmy godzinkę ;-) Zresztą kupilibyśmy bilety choćby po to żeby wejść i się przyjrzeć dokładniej. Wiecie ile na tym basenie kosztuje godzina? 10 rupii!! To jest 66 groszy!! Szkoda, że w Polsce trzeba za godzinę zapłacić ponad dziesięciokrotnie więcej i to za gorszy basen.


Pływało się całkiem nieźle, nie licząc tego, że oczywiście byliśmy powszechnym obiektem zainteresowania ze swoją białą skórą i każdy dzieciak chciał nas poznać i dowiedzieć się jak mamy na imię...


Pod koniec naszego pływania "przyczepiła się" do nas trójka dziewczynek w wieku może 6, 8 i 10 lat (choć to trudno ocenić bo tutaj dzieci w wieku 15 lat często wyglądaja jak 10-latki). Ale nie o ich wiek i "przyczepienie" mi chodzi. Dwie młodsze nie mowiły słowa po angielsku, ale oczywiście nawijały do nas w hindi jak najęte. Najstarsza znała troszkę angielski i z naszej krótkiej rozmowy odniosłem wrażenie, że jest naprawdę inteligentna i gdyby tylko miała szansę na to by się uczyć tak jak europejskie dzieciaki, to stały by przed nią wielkie możliwości rozwoju i dobrego życia. Niestety jest hinduską i do tego - wnioskując z ubioru - bardzo biedną, więc pewnie już niedługo zacznie ciężko pracować i szybko jej organizm zostanie zniszczony, a inteligencja stłamszona gdzieś we wnętrzu i wykorzystywana tylko do umiejętnego dogryzania mężowi... ale kończę już na dziś, a o feminiźmie, który w Indiach jeszcze nie zagościł napiszę innym razem.