Postanowiliśmy dziś z Davidem zaryzykować i pojechać na basen. Oczywiście jak mówi popularne w Indiach przysłowie "w Azji wszystko jest możliwe, lecz nic nie jest proste" :-) Nasz kierowca jest chory, więc dziś z nami nie jeździ i trzeba było wziąć tuk-tuka :-) Daleko nie było bo stoją zaraz przy hotelu, problem jednak zaczął się jak tu wytłumaczyć kierowcy mówiącemu tylko w hindi, że chcemy jechać na basen. Po chwili rozmowy w "uniwersalnym języku gestów" udało nam się ustalić gdzie chcemy jechać i ile będzie to kosztowało - 50 rupii w jedną stronę, co oczywiście jest zdecydowanie zbyt wielką kwotą za tą trasę, ale kto by się kłócił o sumy rzędu kilkudziesięciu groszy ;-) (dla ułatwienia dodam, że ~6.50 zł to 100 rupii)
Tego dnia pierwszy raz naprawdę poczułem Indie. Dosłownie. Tuk-tuki przedstawiałem już w jednej z wcześniejszych notek, więc możecie sobie wyobrazić ten ogrom aromatów (sic!), które po drodze wąchaliśmy. Zaczęło się całkiem miło, bo obok mamy restaurację, a po drodze to już było szambo, coś nieprzyjemnego jak gnijące śmieci, szambo, chińska restauracja, szambo, przyjemne nic... i już dotarliśmy na teren uniwersyteckiego ośrodka sportu, bo jak się okazało to do nich należy pływalnia. Zaszedłem na portiernię zapytać o basen i... okazało się, że otwierają dopiero o 16 (byliśmy tam o 11). Stwierdziliśmy jednak, że przekonamy strażnika, żeby wpuścił nas chociaż na teren, tak żebyśmy mogli przynajmniej zobaczyć jakie warunki oferują i czy wogóle warto tam przyjeżdzać. Po krótkiej rozmowie wspomaganej "nieletnim" tłumaczem, który przy okazji się tam kręcił udało nam się. Strażnik poszedł po klucze i wpuścił nas na teren.
Sam basen naprawdę przyjemnie nas zaskoczył... na wolnym powietrzu, 50-cio metrowy, z całkiem czystą wodą i ładnie utrzymanym terenem wokół, do tego skocznia 3-5-10 metrów. Naprawdę niezły. Będąc w środku spotkaliśmy jednego z ratowników, który zapisał nam telefon do kierownika obiektu, bo gdy basen jest otwarty to podobno jest masa ludzi i może uda nam się wynegocjować, że będziemy przychodzić w niedziele, w godzinach gdy normalnie jest zamknięte. Zobaczymy.
Jadąc spowrotem do hotelu stwierdziliśmy, że mimo wszystko podjedziemy jeszcze raz o 16 i zobaczymy ile jest ludzi. Okazało się, że jest naprawdę dużo dzieciaków, ale ze względu na ogrom samego basenu (50x25 metrów) nie jest nawet tak źle i wykupiliśmy godzinkę ;-) Zresztą kupilibyśmy bilety choćby po to żeby wejść i się przyjrzeć dokładniej. Wiecie ile na tym basenie kosztuje godzina? 10 rupii!! To jest 66 groszy!! Szkoda, że w Polsce trzeba za godzinę zapłacić ponad dziesięciokrotnie więcej i to za gorszy basen.
Pływało się całkiem nieźle, nie licząc tego, że oczywiście byliśmy powszechnym obiektem zainteresowania ze swoją białą skórą i każdy dzieciak chciał nas poznać i dowiedzieć się jak mamy na imię...
Pod koniec naszego pływania "przyczepiła się" do nas trójka dziewczynek w wieku może 6, 8 i 10 lat (choć to trudno ocenić bo tutaj dzieci w wieku 15 lat często wyglądaja jak 10-latki). Ale nie o ich wiek i "przyczepienie" mi chodzi. Dwie młodsze nie mowiły słowa po angielsku, ale oczywiście nawijały do nas w hindi jak najęte. Najstarsza znała troszkę angielski i z naszej krótkiej rozmowy odniosłem wrażenie, że jest naprawdę inteligentna i gdyby tylko miała szansę na to by się uczyć tak jak europejskie dzieciaki, to stały by przed nią wielkie możliwości rozwoju i dobrego życia. Niestety jest hinduską i do tego - wnioskując z ubioru - bardzo biedną, więc pewnie już niedługo zacznie ciężko pracować i szybko jej organizm zostanie zniszczony, a inteligencja stłamszona gdzieś we wnętrzu i wykorzystywana tylko do umiejętnego dogryzania mężowi... ale kończę już na dziś, a o feminiźmie, który w Indiach jeszcze nie zagościł napiszę innym razem.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz