niedziela, 27 kwietnia 2008

I love the World

A jednak wyłączyli prąd ;-) a do tego teraz w kranie z wodą pitną pustki (to pewnie dlatego, że wszyscy używali jej z braku zwyklej wody ;-)


Nie ma co się jednak dołować, tylko (wypada) obejrzeć poniższy filmik i uświadomić sobie conieco ;-)



Dzięki Basiorku, tego mi było trzeba, choć o tym nie wiedziałaś :-)

I love this country...

Jak zwykle w dzień wolny postanowiłem zrobić pranie. Wszystko (jak zwykle) zaczęło się jak trzeba i jak zwykle w tym kraju nie kończy się tak jak trzeba ;-) Pralka (jak zwykle) zaczęła wydziwiać, ale się już przyzwyczaiłem, że jak wlewa wodę to w połowie zatrzymuje się na piętnaście minut i myśli nie wiadomo o czym. Później, w połowie prania (jak zwykle) wyłączyli wodę, jednak tym razem kran z wodą pitną wciąż okazał się dozownikiem wody i garnek największych rozmiarów poszedł w ruch. Dodam tylko, że pralki w Indiach (te ładowane z góry) nie mają zabezpieczeń ani czujników przed otwarciem (tam się pierze, płucze albo wiruje, a ty sobie możesz otworzyć klapę i popatrzeć ;-)


Szczęściem dziś (jak do tej pory) prądu nie wyłączyli i dlatego mogę Wam przedstawić niniejszą notkę... a popołudniu (jak będzie prąd) F1, grilowane mięsko i tym podobne wydarzenia




PS> wkradł się błąd - jak wiruje to nie można mieć otwartej klapy bo pralka pipka i nie chce się kręcić... ;-)

piątek, 25 kwietnia 2008

Baby Gekon

Od kilku dni mam w domu gościa. Bardzo miłego, nie narzucającego się i... zjadającego moskity :-) Gekona, który mnie nawiedził (i postanowił chyba zostać... :-) można chyba określić dzieckiem, bo mierzy sobie jakieś 3.5-4 cm. Biega sobie po całym domu, używając każdej powierzchni jako "podłogi" (podłoga, ściany, sufit, itp. itd.) ale najbardziej chyba lubi mój pokój, bo w nim w porach wieczorno-nocnych zazwyczaj jest chłodniej ze względu na klimatyzację... :-)


Tak sobie myślę, że skoro po tych kilku dniach Geko (bo takie imię już mu nadałem :-D) się nie wyprowadził to mu u mnie dobrze - nie palę, nie robię imprez, nie uganiam się za bogu ducha winnymi stworzeniami posiadającymi cztery nogi ;-)


2008-04-25 Indie - Baby Gekon

132% wilgotności

Oczywiście przesadzam, ale dziś tak się czułem. Temperatura 42°C i niesamowita wilgotność sprawiła, że wszystko i wszyscy poruszali się dziś jak muchy w smole... Deszczu i ochłodzenia nam trzeba tak do 30°C. Wtedy byłoby przyjemnie "chłodno" ;-0

niedziela, 20 kwietnia 2008

Tłumaczenia...

Zaglądając kilka dni temu do notki "I znowu do Indii..." część z Was zastanawiała się o co pytałem obsługę pokładową w trakcie lotu i dlaczego udałem się do nich z kartką i długopisem. Powód jest bardzo prosty i już widzę uśmieszki na twarzach tych wszystkich, którzy go znają... Cóż nie będę dłużej trzymał Was w niepewności - otóż jakiś czas temu (będzie już dobre dwa lata :-) postawiłem sobie za zadanie przetłumaczenie pewnej sentencji na tyle języków ile mi się uda zdobyć. Sentencja ta to "Pozytywne nastawienie kluczem do sukcesu". Moje trochę już zapomniane motto.


Wiecie już więc teraz, co miałem na myśli pisząc w ostatniej podróżnej notce o moim dużym zainteresowaniu tak zróżnicowaną językowo załogą. Udało mi się zdobyć kilka nowych tłumaczeń i potwierdzić dwa, które już miałem. Wszystkie tłumaczenia umieszczę tutaj już wkrótce, ale tylko nowe będzie można znaleźć w "głównym ciągu" notek, bo wszystkich tłumaczeń mam w tej chwili ponad trzydzieści i gdybym chciał je umieszczać jedno po drugim to zaciemniłoby to kierunek, w którym ta strona podąża.


Wszystkie tłumaczenia będziecie mogli znaleźć w zakładce "Attitude", po prawej stronie...


Jednocześnie jeżeli widzicie, że brakuje na liście języka, który znacie lub znacie osobę posługującą się nim, to będę bardzo wdzięczny za przesłanie tłumaczenia na dolphik[at]gmail.com (przed wysłaniem oczywiście zmieńcie w adresie [at] na znak @ ;-)

W Indiach otwarto muzeum komarów

W Indiach otwarto muzeum komarów


Jedyne w swoim rodzaju muzeum komarów zostało otwarte w mieście Madurai w Indiach. Ta największa kolekcja tych niezbyt lubianych owadów to efekt ponad dziesięciu lat badań. Zgromadziliśmy tutaj ponad dwieście gatunków komarów. Nie wszystkie z nich to te przenoszące choroby zakaźne. Ale zbiór może służyć do szkolenia pracowników służby zdrowia, by byli w stanie zidentyfikować tych zbrodniarzy - mówi hinduski naukowiec, biorący udział w projekcie.


Muzealne eksponaty to wyłącznie gatunki występujące w Indiach; na całym świecie jest ich ponad trzy tysiące.


Źródło: RMF FM
2005-02-28 19:30:10

wtorek, 15 kwietnia 2008

I znowu do Indii...

Tym razem podróż obyła się bez niespodzianek, choć nie mogę powiedzieć by była nudna :-P


Wyjazd z domu po trzeciej rano, bo jak zawsze lot Katowice - Frankfurt o 6:10 (Ociec, mam nadzieję, że się potem porządnie wyspałeś :-) Sam lot bardzo spokojny, powiedziałbym nawet że nudny. Nawet turbulencji nie było żadnych :-/


Fraport też niczym mnie nie zaskoczył tym razem, dlatego mówiąc słowami znajomego ze szkoły średniej "zacząłem się bać" (żartuje oczywiście ;-) W każdym razie w już w samolocie do Dubaju zauważyłem przepychającego się przez ludzi Toralfa (szefa mechaników) i stwierdziłem, że ten lot będzie należał do udanych...


Okazało się, że Toralf siedzi kilka rzędów za mną, a samolot jest prawie pusty (niezwykła ostatnio sytuacja i żadnych problemów ze zmianą miejsca :-) Na początek jednak siedliśmy na swoich miejscach. Nie minęło jednak pięć minut i już usłyszałem dzwonek telefonu pokładowego - Toralf jak zwykle zaczął wykorzystywać każdą możliwość, żeby zwrócić na siebie uwagę... cóż taki już jest.


Mimo prób Toralfa postanowiłem jednak zdrzemnąć się do obiadu, bo zaczęły mi się oczy kleić. Nie udało mi się :-) Jednak nie była to jego wina, lecz tego co usłyszałem w ogłoszeniach pokładowych :-D Jako, że latam Emiratami już jakiś czas to wiem, że za każdym razem podają przez głośnik jakimi językami posługują się członkowie załogi (nie zgadliście, nie było żadnej polskiej stewardessy :-P) i pierwszy raz w mojej historii lotów tymi liniami na kilkanaście osób załogi podali aż dziesięć różnych języków, którymi potrafią się posługiwać. To prawdziwy rekord, bo zazwyczaj jest maksimum sześć języków. Ta informacja od razu mnie rozbudziła, a ci którzy znają moje 'hobby' będą wiedzieć dlaczego (uzupełnienia wkrótce ;-) Postanowiłem sobie, że po obiedzie, gdy załoga będzie mieć więcej luzu pójdę i zapytam...


Jak postanowiłem tak zrobiłem. Wziąłem kartkę, długopis i poszedłem do kuchni znajdującej się w tyle samolotu. Przechodząc obok ostatniego rzędu, tylko się uśmiechnąłem do Toralfa i poszedłem dalej :-D Trafiłem akurat na czas kiedy kończyli jedzenie... Okazali duże zainteresowanie moim pytaniem (wiem, że Was interesuje jakim, ale tego się teraz nie dowiecie ode mnie ;-) i w trakcie mniej więcej piętnastominutowej pogawędki kilka osób uzupełniło moją bazę wiedzy. Niestety nie wszyscy mogli to zrobić, bo dwójka z nich pochodziła z Australii, ale przynajmniej fajnie się z nimi gadało (byli tam także stewardzi, których dziewczyny pewnie określiłyby jako niezłe ciacha :-P)


W pewnym momencie australijska stewardessa powiedziała, że za chwilę idzie na przód samolotu i chętnie weźmie moją kartkę także tam, a potem przyniesie mi ją na miejsce, na co oczywiście się zgodziłem i postanowiłem siąść obok Toralfa. Ten oczywiście od razu zadzwonił po stewardessę żeby zamówić dla nas wino, a potem drugie, a potem... był już wstawiony (bo wypijał - na szczęście - też większość mojego ;-)


Po przylocie do Dubaju okazało się, że hala odlotów pęka w szwach od niesamowitej ilości ludzi, po posiłku w Emirackiej kantynie spoczęliśmy więc... na podłodze. Toralf po dwóch minutach już spał (w samolocie do Bombaju też go miałem z głowy ;-), nie pozostało mi więc nic innego niż odpalić sobie jakiś film i poczekać na odlot.


Ostatni lot pamiętam jak przez mgłę, bo padłem od razu po zajęciu miejsca i dopiero lądując otworzyłem oczy... a w Bombaju znów szczęście mnie spotkało, bo mój bagaż... nie został zgubiony (cuda się dzieją ;-) Oczywiście jak zwykle na tym lotnisku trochę trwało zanim mogliśmy opuścić halę przylotów, ale przynajmniej tym razem klimatyzacja całkiem nieźle działała, więc dopiero na zewnątrz poczuliśmy się jak w piecyku... :-D


Jako, że mój kompan pracuje dla innej firmy, a do tego nie wiedzieliśmy, że będziemy razem lecieć to podstawili nam dwa samochody. Postanowiliśmy więc zrobić mały test który samochód będzie pierwszy w Five Gardens. Wygrał wprawdzie on, ale niewiele, bo tylko o jakieś dziesięć minut co przy ponad trzygodzinnej przeprawie przez Bombaj i całej sześciogodzinnej podróży samochodem jest po prostu jak różnica setnej sekundy w Formule1... ;-)


Po przyjeździe zajrzałem tylko na chwilę do starego domu, by wziąć klucz do mojego nowego lokum... ale to już jest temat na kolejną opowieść :-)

piątek, 4 kwietnia 2008

Holi

Dawno już winny Wam byłem notkę o święcie Holi, ale jakoś ostatnio nie ciągnęło mnie by tu coś pisać, nadrabiam więc to dzisiaj...


Święto Holi to wielki festyn kolorów, zaczynający się wraz z nastaniem kalendarzowej wiosny 21.marca. Tak naprawdę do końca nie wiem jak długo trwa, bo sami hindusi mi namieszali (jedni mówili o dwóch dniach, inni o czterech) ale z moich obserwacji wynika, że "podstawowe" święto trwa dwa dni.


Wszystko zaczyna się dość spokojnie pierwszego wieczora od wszechobecnych ognisk, wokół których zbierają się ludzie by się spotkać, pogadać i zjeść trochę słodyczy, a jednocześnie jakby przy okazji ich "grzechy" wraz z dymem ulatują sobie do nieba... :-D


Jako mieszkańcy Five Gardens zostaliśmy zaproszeni na nasze osiedlowe ognisko i skorzystaliśmy z tego zaproszenia. Nie wszyscy wprawdzie byli szczęśliwi, że się tam znaleźliśmy, ale to już ich problem :-) Czytając ulotkę zapraszającą nastawiliśmy się na jakieś widowisko, więc wzięliśmy aparaty, a Ingo nawet kamerę. Ostatecznie okazało się, że było tylko ognisko i słodycze, więc żeby głupio nie wyglądać to aparatów nawet nie wyciągneliśmy ;-)


Ze względu na "teoretyczne" zmarnowanie wieczoru postanowiłem poczytać coś więcej o Holi i jak się okazało to drugiego dnia jest właściwa zabawa. Tym razem stwierdziliśmy jednak, że nie będziemy siedzieć w nudnym Five Gardens, gdzie i tak pewnie nic wielkiego się nie wydarzy (mieliśmy racje, jak się później okazało). Ustaliliśmy, że zaraz po pracy jedziemy poszukać Powder Party gdzieś na mieście :-) Mieliśmy dobrego przewodnika do takiej zabawy... naszego kierowcę Johan'a (a właściwie Jevan'a ;-) Gdy odbierał nas na obiad już był cały różowy, a później doszło kilka dodatkowych kolorów :-) No, ale od początku...


Decyzja o szukaniu Powder Party zaraz po pracy zapadła już rano. Impreza ta polega na sypaniu i smarowaniu siebie oraz wszystkich naokoło różnokolorowymi proszkami, a w wersji hard polewaniu tego wszystkiego jeszcze wodą... To coś jak nasz śmingus dyngus tylko bardziej pikantnie i z możliwością (pewnością) zniszczenia ubrań :-D dlatego też chcieliśmy jechać w ubraniach roboczych, których zaplamieniem nikt się nie przejmuje, bo i tak zawsze są ufajdane ;-)


Jak zaplanowaliśmy tak zrobiliśmy. Kierowca został grzecznie (natrętnie ;-) poinformowany, że ma nas zawieźć na imprezę w miejsce, gdzie jest dużo ludzi i dużo proszku, bo chcemy zrobić zdjęcia. Zaczęliśmy krążyć więc po Pimpri, Chinchwad itd. i z naszych obserwacji wynika, że dzielnice zamożne są nudne i do kitu bo tam proszku to nawet na ziemi nie widać, a co dopiero na ludziach. Najlepsza zabawa była w dzielnicach najbiedniejszych, gdzie ludzie po prostu się "oddawali szaleństwu" obsypywania i smarowania wszystkiego co się rusza... włacznie z krowami i ulicznymi psami ;-)


W pewnym momencie w jednej z biedniejszych dzielnic wynikła rozmowa o miejscu zamieszkania Johan'a i okazało się, że mieszka niedaleko (to dlatego tak dobrze znał te kręte uliczki ;-) i zaprosił nas do siebie na chwilę. Przyjęliśmy zaproszenie, bo chcieliśmy dowiedzieć się jak mieszka, a że Johan jest bardzo miłym i zawsze punktualnym człowiekiem to tym bardziej nie wypadało nam odmówić.


Domek Johan'a okazał się dużo mniej przytulny niż byśmy tego mogli oczekiwać. Jego łączna powierzchnia to może 20 m kw. z czego połowę stanowi kuchnia. W sypialni mieszka łacznie osiem osób, właściwie są to trzy rodziny - Johan i jego dwaj bracia, wszyscy z żonami oraz dwójka dzieci. Nie ma się zresztą co dziwić, że tak żyją skoro Johan zarabia 5 tyś. rupii miesięcznie (~350 zł), a nie wiem czy któryś z jego braci też pracuje. Cóż przynajmniej z naszych napiwków, gdy jedziemy do restauracji ma kolejne kilka tysięcy... O jego gościnności może też świadczyć fakt, że gdy tam byliśmy wysłał brata do sklepu by przyniósł nam colę! Człowiek prawie bez pieniędzy chce nas przyjąć w domu z honorami! Odmówiliśmy oczywiście, tłumacząc że nie odwiedzamy go gdyż chce nam się pić, tylko chcieliśmy zobaczyć jak żyje...


Gdy już wyjechaliśmy ponownie, prawie od razu natrafiliśmy na Powder Party, więc zatrzymaliśmy się zrobić kilka zdjęć i... Bart postanowił też się pobawić :-) Efekty możecie zobaczyć na zdjęciach, więc nie będę tego tutaj opowiadał :-P W końcu obraz wart więcej niż tysiąc słów :-P powiem tylko tyle, że było kolorowo i mokro... Mamy też krótkie filmiki nakręcone przez Ingo, ale to już na prywatnych sesjach mogę zaprezentować ;-) Ja z Ingo widząc Bart'a stwierdziliśmy, że z samochodu nie wysiadamy, bo to jednak trochę za dużo było ;-D


Cała "zabawa" trwała może z pięć minut, ale mycia potem było na dużo dłużej... U mnie było całkiem nieźle, pod prysznicem czyściłem swoje czoło przez jakieś piętnaście minut, ale Bart kąpał się jakieś półtorej godziny, jak nie dłużej :-D Współczuję hindusom, którzy muszą zmywać z siebie te proszki używając wiadra i zimnej wody... ciekawe ile u nich to trwa...


Ogólnie mogę przyznać, że było to bardzo udane popołudnie z ponad setką zrobionych zdjęć i odrobiną zabawy, a wieczorem... wściekłe psy rządziły okolicą, ale o tym to może kiedyś opowiem (a może nie ;-)


2008-03-22 Indie - Holi