piątek, 18 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 5 -> Delhi

Relaks, odpoczynek i śniadanie niemal do łóżka... :-) Zresztą żebyście widzieli jakie śniadanie (zajrzyjcie do zdjęć ;-) Aż mi się wierzyć nie chciało, że za mniejsze pieniądze niż w Dżajpurze mam full wypas śniadanie, którym się najadłem i do tego mogłem się delektować wzrokiem, mmm :-) Takie śniadania to ja rozumiem...


To już ostatni dzień mojej wyprawy i ostatnie kilka obiektów do zwiedzenia. Na pierwszy ogień poszedł Czerwony Fort (Lal Kila), w którego murach do dziś stacjonuje jednostka wojskowa. Jest to duża, zbudowana z czerwonego piaskowca budowla militarno-pałacowa, w której wnętrzu oczywiście nic poza murami nie ma. Choć nie, tutaj bym skłamał - w środku znajduje się niewielkie muzeum broni i piśmiennictwa (głównie arabskiego i pochodnych). Zobaczyć też można dużo mozajek i płaskorzeźb muzułmańskich w białym marmurze, ale ogólnie jest to obiekt bardzo podobny to widzianych już przeze mnie wcześniej.


Po wyjściu z Lal Kila udałem się na wprost przez ulicę, chcąc dotrzeć do najwiekszego w Delhi meczetu (Jama Masjid), jednak po drodze zauważyłem dżinnijską świątynię Digambara i postanowiłem wejść. Nie było to jednak takie proste... wszedłem wprawdzie na dziedziniec (oczywiście po zdjęciu butów!), ale by wejść dalej musiałem zostawić przed wejściem wszelkie metalowe przedmioty (w tym także aparat), a jak słyszałem wyznawcy wchodzą tam kompletnie bez niczego ;-) Ze względu na aparat, który musiałbym zostawić tak po prostu na stojącym sobie przed wejściem krzesełku bez żadnych zabezpieczeń, po prostu zrezygnowałem z tego... :-/


Kontynuowałem więc swoją trasę do Jama Masjid, i po kilkuset metrach byłem pewny, że tam dotarłem... myliłem się jednak ;-) jak się okazało wszedłem do świątyni sikhijskiej. Oczywiście nie było to tak, że się wpakowałem do środka jak jakiś gbur nie zważając na nic :-) Obok głównego wejścia do świątyni znajdowało się drugie przestronne wejście, a w nim drzwi z napisem Przewodnicy. Poszedłem więc tam by się zapytać co i jak muszę zrobić, by wejść do środka. Okazało się, że przyjął mnie bardzo miły i doskonale mówiący po angielsku starszy mężczyzna, Sikh, który szczegółowo wyjaśnił mi jakie zasady panują w świątyni. Dostałem nawet od niego napisaną po polsku kilkunastustronicową broszurę opisującą czym jest Sikhizm :-) a następnie założył mi na głowę specjalną chustę i wszedłem do świątyni. Spędziłem tam ponad godzinę :-) czytając broszurę, robiąc zdjęcia i ogólnie odpoczywając od upału.


Gdy już odpocząłem i poobserwowałem wiernych stwierdziłem, że trzeba się ruszyć i dokończyć zwiedzanie. No i udało się trafić na właściwą ulicę i dotrzeć do meczetu... Pytam się policjantów przed bramą czy mogę wejść. Odpowiedź: oczywiście. Wchodzę do środka. Robię pierwsze zdjęcia. I nagle podchodzi do mnie jakiś staruszek muzułmanin i ostro stwierdza, że muszę sobie iść, wyjść z meczetu! Kłócić się nie będę, bo dżihadu nie chcę wywołać :-D dokańczam więc kilka ostatnich fotek i skoro jestem tu nie mile widziany to udaję się do wyjścia.


Pozostały mi dwa ostatnie punkty programu. Najpierw Purana Kila. Kolejny fort i znowu w stylu muzułmańskim. Zwiedziłem go w dwadzieścia minut, a najciekawszą rzecz zobaczyłem już wychodząc z fortu. Zobaczyłem majnę brunatną, bardzo inteligentnego małego ptaszka z rodu szpaków, wcinającego ogromną zieloną larwę (czy jak inaczej nazwać siedmiocentymetrowego, zielonego pre-motyla ;-)


No to zostało mi ostatnie miejsce - Muzeum Narodowe w Delhi. Byłem tam już wprawdzie podczas wczorajszego spaceru, ale zbyt późno by w ogóle zacząć zwiedzanie. Teraz miałem wystarczającą ilość czasu (tak mi się jednak tylko wydawało :-D) Zacząłem zwiedzanie od parteru i spędziłem tam dwie godziny! Tak ogromnej ilości płaskorzeźb i rzeźb nie widziałem w życiu (nawet w jaskiniach Elury). Dziesiątki różnych stylów rzeźbienia i ilości detali. Niektóre posągi posiadały rzeźbione nawet pasma włosów, a szczegóły załamań ubioru, były na porządku dziennym. Wśród tej kolekcji mógłbym spędzić naprawdę pół dnia i by mi się nie znudziło :-) trzeba było jednak iść dalej, na kolejne piętra. Te mnie, może nie zawiodły, ale po parterze nie zrobiły na mnie takiego wrażenia. Można tam znaleźć dawne ubiory hinduskie i monety z całego subkontynentu indyjskiego. Bogata kolekcja, jednak dla mnie mniej interesująca... wróciłem więc na parter i spędziłem tam kolejną godzinę aż do zamknięcia muzeum ;-)


Przyszedł czas na rozliczenie się z moim kierowcą Sukeesh'em. Wcześniej, jeszcze zanim wyjechałem z Pune, mój znajomy hindus Anand załatwiał z nim całą sprawę i cena maksymalna jaką miałem zapłacić wynosiła 21.000 rupii. Sukeesh zarządał 23.500 rupii, na co oczywiście się nie zgodziłem. Nastąpiły negocjacje, telefony do Pune i obliczenia. Ostatecznie stanęło na 20.000 rupii z czego ja nie byłem zadowolony, ale stwierdziłem, że to tylko pieniądze i zarobie je jeszcze raz. Sukeesh za to był bardzo zadowolony, gdy padła ostateczna suma, stąd wiem, że przepłaciłem o dobrych pare tysięcy rupii. Cóż trudno się mówi, niech ma.


Oczywiście nie posiadałem takiej gotówki przy sobie, więc trzeba było znaleźć bankomat, a wiedząc jaki to stanowi często problem przy kartach bankomatowych posiadających chip, zarządałem konkretnego banku - HDFC (wiedziałem, że ten napewno mi wypłaci). Zaczęło się jeżdżenie po mieście w poszukiwaniu. Trwało to dość długo bez rezultatu, ale w pewnym momencie zobaczyłem bankomat Citibanku i stwierdziłem, że trzeba spróbować. Nie zawiodłem się. Jednak co marka to marka :-)


Pozostało mi już tylko dojechać na lotnisko, poczekać godzinkę i już mogłem się znowu odprężyć w czerwonym samolocie Kingfishera :-)


2008-07-18 Indyjska wyprawa dzien 5

czwartek, 17 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 4 -> Jaipur-Delhi

Wyspałem się. Do 9:00 dałem radę leżeć, potem musiałem się ruszyć, bo nie można za długo się wylegiwać... to nie zdrowe :-P Ale tego dnia nie musiałem się za bardzo spieszyć. Czekała mnie wprawdzie długa podróż do Delhi, ale zwiedzania nie było dużo, szczególnie że wiekszość dżajpurskiego planu zrealizowałem już wczoraj :-) Spakowałem się więc spokojnie i... poszedłem na śniadanie do hotelowej restauracji :-/


No, ale zapomnijmy o rzeczach średnio przyjemnych... trzeba jechać ;-) Podróż miała potrwać ładnych pare godzin, z przerwą na zwiedzanie Alwaru leżącego około 35 km od głównej nitki "autostrady". Nakazałem nawet kierowcy skręcić do Alwaru, jednak po jakichś pięciuset metrach kazałem mu zawrócić... nie wytrzymałbym 70 km po takich dziurach (tam i spowrotem), szczególnie dla miejscowości, która w przewodniku wcale nie przedstawiała się rewelacyjnie (a dużo już później, gdy sprawdziłem to w internecie potwierdziło się to :-) Pojechaliśmy więc dalej, prosto do Delhi.


Już od jakiegoś czasu widziałem, że mój kierowca jest trochę zaziębiony, więc stwierdziłem w Delhi, że dam mu wolne, niech spokojnie odpocznie. Dorzuciłem do tego dwie torebki fervexu i mógł już jechać, a ja udałem się do pokoju.


Pokój jak to pokój... hehe żartuje :-) Pokój był naprawde full wypas... zresztą za tą cenę nie mogło być inaczej :-) Składał się właściwie z dwóch odrębnych pokoi - sypialni i gościnnego oraz ogromnej łazienki, w której od razu wyłożyłem się w wannie, by odpocząć po trudach podróży.


Po kąpieli stwierdziłem, że jest jeszcze wcześnie i fajnie byłoby się wybrać na jakiś spacer. Zwiedzić coś na piechotę. Zajrzałem do przewodnika i ulotek będących w pokoju i już wiedziałem co dziś zobaczę - hinduski parlament oraz Bramę do Indii (Gate to India) stanowiącą łuk triumfalny bardzo podobny do tego z paryskich pól elizejskich. Całość tej wycieczki zajęła mi jakieś trzy godziny i 7 km na piechotę. Loozik :-)


W drodze powrotnej okazało się, że przechodzę właśnie obok parku Lodich i postanowiłem wstąpić i tam. Park jest ładnie utrzymany i bardzo przyjemnie się po nim chodzi, bo można skryć się trochę w cieniu drzew. Znajdują się tam też ruiny Bara Gumbad, będącego kolejnym muzułmańskim grobowcem, jaki zwiedziłem :-)


Już po "spacerze" wieczór spędziłem głównie przed telewizorem (wielu z Was pewnie zrobi wielkie oczy, bo przecież ja nie oglądam telewizji, coż czasem i mnie się zdarzy ;-)


Na koniec jeszcze dwie obserwacje - hindusi nie potrafią używać map, bo ktokolwiek kogo pytałem na ulicy czy w hotelu o pokazanie mi na mapie gdzie jesteśmy i jak dojść do... nie potrafił mi odpowiedzieć :-)


A obserwacja druga to szukanie żon przez hindusów przez ogłoszenia w gazetach ;-) Gdy popatrzycie na jedno z ostatnich zdjęć z dzisiejszego dnia (poniżej) to zobaczycie fragment dobrej i drogiej biznesowej gazety hinduskiej. Można by to przyrównać do strony z polskiego Forbesa. W Indiach w takich magazynach znaleźć można jednak nie tylko wiadomości biznesowe, ale także ogłoszenia matrymonialne na stronach "szukam męża, szukam żony" :-D Powiększcie sobie to zdjęcie i poczytajcie jak hindusi się reklamują ;-)


2008-07-17 Indyjska wyprawa dzien 4

środa, 16 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 3 -> Jaipur

Jak już pisałem w relacji z drugiego dnia wyprawy po przyjeździe padłem spać prawie w ubraniu. Zdążyłem jednak stwierdzić, że mam bardzo ładny i duży pokój, w którym z pewnością będzie mi się wygodnie mieszkało. Nie myliłem się i już następnego dnia rano wstałem wypoczęty i gotowy na kolejne zwiedzanie. Jakież było moje zdziwienie, gdy po tak zachęcającym pokoju moje śniadanie w hotelowej restauracji okazało się kompletną porażką :-( Gdy tam wszedłem około godziny ósmej rano restauracja była pusta, nie licząc kelnera "w sile wieku", że tak to określę.


Przyzwyczajony w poprzednim hotelu (tej samej sieci hotelowej) do sprawnej obsługi i szerokiego wyboru w menu, byłem bardzo zawiedziony tym co zastałem. Mogłem wybrać omlet albo jajecznicę, do tego sok i spalone grzanki. Nie było mowy o jakimkolwiek "szwedzkim stole". Do tego przy pierwszym stoliku, do którego siadłem nóż był brudny jakby ktoś nim wcześniej jadł, a sam stolik (włącznie z tym miejscem) wyglądał na przygotowany dla kolejnego gościa. Oczywiście od razu zmieniłem miejsce. Nie zatarło to jednak niesmaku :-/


No, ale koniec z narzekaniem, bo nie po to tutaj przyjechałem. Czas na zwiedzanie!


Rozpocząłem od Pałacu Miejskiego, położonego w samym centrum miasta. Miasta, które znane jest jako Pink City (Różowe Miasto), ze względu na wszechobecny różowo-czerwony piaskowiec. I tu wielkie zdziwienie... pałac jest z zewnątrz żółty :-D dopiero w jego wnętrzu spora część zbudowana jest z piaskowca.


Tak naprawdę nie wiem kiedy pałac został wybudowany, ale całkiem spore wpływy na jego architekturę mieli brytyjczycy, a pozostałości po kolonialistach spotkać można też w wozowni, gdzie zachowały się brytyjskie karety...


Sam pałac nie jest zbytnio interesujący, natomiast bardzo ciekawa jest historia dwóch ogromnych zbiorników na wodę stojących na dziedzińcu... Otóż maharadża Jai Singh, gdy udawał się w podróż do Wielkiej Brytanii by odwiedzić brytyjską królową kazał przetopić po srebrne monety ze swojego skarbca w dwa ogromne zbiorniki na wodę z Gangesu. Każdy z tych zbiorników może pomieścić 4000 litrów i jest zrobiony z 900 srebrnych monet. Gdy stanie się obok takiego zbiornika, to jego szczyt jest na poziomie oczu. Są naprawde ogromne.


Powstaje pytanie do czego Jai Singh potrzebował tyle wody? Jego podróż do Wielkiej Brytanii i spowrotem trwała mniej wiecej pół roku, a Jai Singh był mocno wierzącym hinduistą. Brał ze sobą wodę z Gangesu, by każdego dnia móc się w niej obmyć. Jest to niepojęte dla europejczyków, ale dla hindusów Ganges to naprawdę święta rzeka :-)


Drugim wartym zobaczenia miejscem w pałacu jest Pawi Dziedziniec (Pritam Niwas Czauk), duży, pusty obecnie plac, do którego prowadzą cztery bramy symbolizujące cztery pory roku. Każda brama jest inna. Posiada inne zdobienia, całkowicie inny ich styl oraz przedstawionego innego boga.


Z pałacu udałem się wąskimi uliczkami wokoło starego miasta, by dotrzeć do Hawa Mahal, Pałacu Wiatrów, niesamowitej fasady budynku (bo pałacem jest to tylko z nazwy) z dziesiątkami okien i okienek służących kobietom żyjącym w pałacu do obserwacji życia toczącego się na ulicach miasta, a samym pozostając niezauważone (by zrozumieć jednak czym jest Hawa Mahal i jak wygląda musicie obejrzeć zdjęcia ;-)


Maharadża Jai Singh postanowił skusić mnie jeszcze raz i zaciągnąć do swojego obserwatorium astronomicznego. Udało mu się, jednak gdy tam wszedłem nie byłem zachwycony. Można tam wprawdzie zobaczyć "monumentalne" instrumenty do pomiaru czasu, jednak całe obserwatorium ze względu na brak opisów i podobieństwo większości instrumentów jest po prostu nudne i było stratą czasu...


W tym momencie postanowiłem wytłumaczyć mojemu kierowcy, by pojechał do muzeum w tzw. Albert Hall. Stety (nie niestety ;-) nie zrozumiał mnie i wywiózł na drugi koniec miasta, dzięki czemu zobaczyłem Pałac na Wodzie. Jest to budowla wzniesiona na niedużej wysepce na środku jeziora, a "nadmiarowa" część wyspy została po prostu zniwelowana pod poziom wody, dzięki czemu pałac zdaje się wyrastać wprost z wody :-) W chwili obecnej znajduje się tam elegancki i mocno chroniony hotel, więc nie dane mi było odwiedzić samego pałacu, mogłem go podziwiać tylko z oddali...


To, że mój kierowca nie zrozumiał mnie naprawdę dobrze się złożyło ponieważ będąc przy pałacu na wodzie zajrzałem do przewodnika i okazało się, że znajdujemy się niedaleko moich kolejnych punktów podróży. Miałem wprawdzie odwiedzić je następnego dnia już w drodze do Delhi, ale stwierdziłem, że skoro już tu jestem i jest dopiero południe to należy to zrobić od razu :-)


Ojj, ale się spiekłem :-D Kark, ręce, twarz i kolana... wszystkie nieosłonięte części ciała :-D Ale od początku...


Miejscem najbliżej położonym był Fort Amber i tam postanowiłem się udać. Dojechaliśmy, wziąłem wodę i powiedziałem kierowcy, że może się przespać, bo trochę to potrwa... i spędziłem w forcie ponad trzy godziny :-)


Cały kompleks jest ogromy. Wszędzie zakamarki, kolejne załomy muru, kolejne pomieszczenia. Wszystko puste i (jak to zwykle w Indiach w takich miejscach) śmierdzące moczem ;-) Nie żałuję jednak spędzonych tam trzech godzin, bo widoki z fortu położonego na szczycie góry są naprawdę ładne i zdjęć tam narobiłem całkiem sporo. Do tego dzięki pobytowi w forcie zauważyłem obiekt, którego w moim przewodniku nie było, a mianowicie Pałac Amber położony w dolinie poniżej fortu.


Pałac Amber stał się w takim razie moim kolejnym celem, bo z góry wyglądał naprawde zachęcająco. Niestety, hinduskie zabytki zwane pałacami nie są takie jak europejskie. W Europie pałac posiada "wnętrze", antyczne meble, obrazy i co to tam jeszcze można w nich spotkać. Hinduskie pałace są puste i... śmierdzą moczem ;-) Amber zaskoczył mnie jednak przez dłuższą chwilę, bo wchodząc w te wszystkie zakamarki pałacowe w pewnym momencie nie wiedziałem, gdzie jest wyjście i którędy wszedłem, mimo że kręciłem się wciąż po tych samych korytarzach (pretty scarry, jak by to Sello określił ;-)


Chciałem tego dnia zobaczyć jeszcze jedną rzecz, a mianowicie mury obronne łączące fort, pałac i kilka okolicznych wzgórz, ale niestety okazało się, że jest to teren wojskowy i nie było mi dane. Dlaczego stare mury wyglądające praktycznie jak Mur Chiński stanowią w XXI wieku teren wojskowy, to ja nie wiem, ale przebywając w tym kraju od piętnastu miesięcy niewiele rzeczy może mnie już zdziwić ;-)


Muszę przyznać, że po tylu godzinach zwiedzania i przebywaniu na słońcu od samego rana, byłem zmęczony i... głodny! Głód poczułem to dopiero teraz, ale pamiętając poranną sytuację ze śniadaniem stwierdziłem, że musieliby mi dopłacić bym tam obiad zjadł. Na szczęście po drodze z centrum miasta do pałacu na wodzie widziałem jeden z hoteli pewnej dobrej sieci (nie będę robił kryptoreklamy :-P) i skierowałem tam swojego kierowcę. Było już wprawdzie dość późno i nie załapałem się na typowy w takich hotelach bufet obiadowy, ale przyjęli moje zamówienie z karty i mogłem się delektować smacznym jedzeniem.


Do hotelu wróciłem późnym popołudniem i po prysznicu spokojnie wyłożyłem się na łóżku, by odetchnąć i poczytać chwilę...


2008-07-16 Indyjska wyprawa dzien 3

wtorek, 15 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 2 -> Agra-Jaipur

Drugi dzień podróży okazał się najbardziej wyczerpującym. Obudziłem się o 6:00 rano (według planu ;-) by jako jeden z pierwszych, bez upału i chmary żebrzących dzieci zwiedzić Taj Mahal. Jak się okazało parkingi znajdują się w odległości półtora kilometra od zabytku i trzeba było dojść bądź dojechać rikszą rowerową. Wybrałem to pierwsze, bo spacer o poranku to w końcu dobra rzecz ;-) Teren wewnątrz tego koła o promieniu półtora kilometra zakazany jest całkowicie ruch pojazdów z silnikami spalinowymi, by jak najdłużej zachować Taj dla potomnych i "nie ubrudzić" go zbytnio.


Do spaceru dołączył się mój późniejszy przewodnik i tak zaczęło się zwiedzanie. Zazwyczaj nie biorę przewodników, bo można spokojnie pozwiedzać zupełnie nie znając historii jednak w Indiach większość zabytków jest pusta w środku i nie posiada żadnych opisów na tabliczkach, co praktycznie wymusza wynajmowanie przewodników potrafiących wskazać bardziej interesujące szczegóły, które normalnie umknęłyby zapewne niezauważone.


Ogólnie Taj Mahal troszkę mnie zawiodło pod względem kolorów (nastawiłem się na większą ich ilość :-) Nie zmienia to jednak faktu, że całość robi naprawdę niezłe wrażenie. Ogromny kilkudziesięciometrowy monument zbudowany z białego marmuru i przylegających do niego zabudowań głównie z czerwonego radżastańskiego piaskowca. W samym mauzoleum zgodnie z muzułmańską tradycją nie wolno robić zdjęć, ale wszędzie wokoło można zobaczyć podobne zdobienia i płaskorzeźby, głównie wspaniale rzeźbione w białym marmurze motywy kwiatowe. Na każdej ścianie kwiaty są inne, tak samo jak "wklejane" mozaiki z różnokolorowych kamieni szlachetnych na białym marmurze. Spędziłem tam ponad trzy godziny oglądając ze wszystkich stron, zaglądając do meczetu i pałacu dla gości, z którego nikt nigdy nie korzystał...


Wypadałoby zostać jeszcze dłużej, ale wiedziałem, że czeka mnie jeszcze sporo tego dnia (m.in. ze względu na opuszczenie zwiedzania Fortu Agra poprzedniego dnia) dlatego wraz z moim przewodnikiem opuściliśmy Taj Mahal rikszą i pojechaliśmy do fortu, ale zanim o nim jeszcze trochę informacji o Taj Mahal. Zbudowany został on na polecenie króla Szahdżahana po śmierci jego ukochanej żony Mumtaz Mahal. Budowa trwała (zależnie od wersji) od 18 do 22 lat (przewodnik twierdził, że 22 lata i stąd tyleż samo wieżyczek na bramie wejściowej). Taj Mahal stoi na brzegu rzeki Jamuny, a po drugiej jej stronie można zobaczyć miejsce gdzie miało stanąć mauzoleum króla. Nie zgodził się na to jego syn ze względu na koszty budowy i wtrącił go do Fortu Agra, gdzie spędził on ostatnie lata swojego życia.


I tu właśnie dochodzimy do Fortu Agra, kolejnej ogromnej budowli na brzegu rzeki. Z murów rozciąga się widok na Taj Mahal (więc Szahdżahal mógł obserwować grobowiec ukochanej) oraz na rzekę, a cała forteca jest naprawdę dobrze umocniona. Budowa fortu do takiego stanu jak dziś trwała podobno 150 lat i ukończona została przez Akbara, który osiadł tam na długi czas. Krół Akbar był muzułmaninem jednak jako człowiek bardzo mądry (politycznie?) potrafił on połączyć bardzo sprawnie różne religie, dlatego też posiadał on trzy żony muzułmankę, hinduistkę oraz chrześcijankę i wszystkie żyły u jego boku w części pałacowej twierdzy (każda w swoim prywatnym skrzydle).


Gdy opuszczaliśmy Agrę było już południe. Największy skwar i brak klimatyzacji w samochodzie :-D Mój kierowca nie znał drogi do naszego kolejnego przystanku w Fatehpur Sikri dlatego chwilę nam zajęło kluczenie po mieście by znaleźć właściwą drogę (każdy kogo kierowca pytał o droge wskazywał w inna stronę ;-/) Udało się jednak i dojechaliśmy do pałacu i królewskiego meczetu Jama Masjid (Meczet Piątkowy) będącego jednocześnie miejscem spoczynku sufickiego świętego Szejcha Salima Czisztiego (informacja dla Sebka - tym razem posiłkuję się przewodnikiem, wszystkiego nie da się pamiętać :-P) Jak się okazuje do swiętego można zwracać się z prośbami i życzeniami, trzeba tylko w jego mauzoleum rozlozyc poświęcony materiał, posypać go kwiatami, a potem zawiązać sznureczki przy każdym skupiając się mocno na swoim życzeniu :-) Jakże mógłbym sobie tego odmówić :-D na zdjęciach możecie mnie zobaczyć w zielonej czapeczce jak wysypuje kwiaty :-D


Nie wiem czy kiedykolwiek byliście w Turcji. Ja odwiedziłem Istambuł i kilka innych miejsc. Zastanawiacie się pewnie czemu nagle z Indii skaczę do Turcji. Otóż będąc w Istambule odwiedziłem dwa meczety i były to pełne budynki, do których wnętrza wchodzili wierni. Podobnie było w Dubaju. Tutaj jednak meczet to jakby jedna ściana tylko, z "płytką" kolumnadą dającą troche cienia. Ludzie modlą się w podcieniach lub zupełnie na zewnątrz rozkładając sobie dywanik na placu i zwracając się w stronę Mekki.


W Fatehpur zostałem bardzo zaskoczony przez kuzyna mojego przewodnika. Otóż zostałem przez niego poproszony o wymianę pieniędzy. Nie mam pojęcia skąd oni mieli złotówki, ale sądzę, że kogoś okradli i próbowali wymienić je na rupie. Nie bawię się w takie interesy, więc od razu odmówiłem. Zresztą wymieniając im te pieniądze sam naraziłbym się na kradzież, bo widzieliby ile mam pieniędzy przy sobie...


Mój przewodnik nie był chyba zbytnio zadowolony z tego, że nie zrobilismy interesu, ale pokierował nas w dalszą drogę do Bharatpuru, a właściwie do parku Koleadeo będącego ostoją ptaków wodnych. Niestety ze względu na okres, w którym pojawiłem się w parku nie było ich tam dużo, ale i tak spędziłem tam dwie godziny. Najlepszą porą by zobaczyć park jest okres po zakończeniu pory deszczowej, gdy jest dużo wody i wprost tysiące ptaków. Kto wie może kiedyś uda się to zobaczyć ;-)


Koleadeo było naszym ostatnim przystankiem na drodze do Jaipuru, do którego prowadziła już prosta choć prawie czterogodzinna droga (ok. 150 km). Sam Jaipur osiągnęliśmy w okolicach godziny 21:30, a jeszcze czekało nas szukanie hotelu na czym spędziliśmy kolejną godzinę... Tego wieczoru padłem spać prawie tak jak stałem ;-)


2008-07-15 Indyjska wyprawa dzien 2

poniedziałek, 14 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 1 -> Delhi-Agra

Wstałem o 3 rano. Ogoliłem się. Wziąłem prysznic i skończyłem przygotowania do wyjazdu. Dużo tego nie było, bo jestem bardziej trampem niż "rozbestwioną panienką" ;-) W sumie zapakowałem się do małego podręcznego plecaka, włącznie z ubraniami i sandałami. Przynajmniej nie zgubią mojego bagażu w trakcie lotu ;-)


Jeevan przyjechał o czasie i ruszyliśmy na lotnisko. Nie minęło 15 minut jazdy i zatrzymała nas policja drogowa. Rutynowa kontrola, ale... Jevan nie miał przy sobie prawa jazdy. Nastąpiła wymiana zdań, przyszedł jakiś dowódca. Trochę krzyków i proszenia. Gdyby nie to, że byłem w samochodzie (ja biały, obcokrajowiec, jadący na lotnisko ;-) to by go tak łatwo nie puścili. Na szczęście mogliśmy jechać.


Jeevan dokładnie nie znał drogi na lotnisko, więc chwilę kluczyliśmy. W końcu się jednak udało, a samo lotnisko bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Jest bardzo małe (powiedzmy połowa starego terminala w Pyrzowicach) i naprawdę czyste i schludne. Do tego wszystkiego cała obsługa lotniska móei bardzo dobrze po angielsku i... dobrze wygląda ;-)


Równie pozytywnie zaskoczyły mnie "piwne" linie lotnicze (poszukajcie w internecie nazwy Kingfisher Brewery ;-) Leciałem nowym samolotem, ze smacznym jedzeniem i sprawną obsługą. Duży plus.


Krajowy port lotniczy w Delhi przemknąłem tylko bez żadnej kontroli i już byłem na zewnątrz szukając swojego kierowcy. Sukeesh okazał się niezbyt dobrze rozumiejącym angielski hindusem, ale jakoś chyba sobie damy radę. W razie czego będę dzwonić do mojego nadwornego tłumacza czyli Ananda.


Po wyjeździe z portu lotniczego pierwszą rzeczą jaka się rzuca w oczy jest niewiarygodna, w porównaniu do Pune, czystość na ulicach! Nie ma śmieci i wiecznie rozgrzebanych śmietników. Nawet ruch uliczny jakiś taki ustabilizowany. Normalne miasto. Może prawie normalne ;-) bo panuje tutaj niesamowita wilgotność i przy 35 stopniach człowiek czuje jakby przeciekał przez skórę ;-D


Przejazd przez miasto zajął nam ponad półtorej godziny, bo mimo wszystko jest to wielkie miasto, ale dłuższego postoju "doznaliśmy" tylko raz, więc do Bombaju czy Pune się to nie umywa. Dalsza droga poszła już spokojnie i bez rajdowych zapędów kierowcy (z czego się bardzo cieszę ;-)


Nasz pierwszy postój to buda, w której się opłaca podatek drogowy (o którym już chyba wspominałem w notce z Elury). Sukeesh poszedł załatwić formalności, a mnie obsiadło od razu stadko naganiaczy i sprzedawców. Normalka :-( i nie napisałbym o tym pewnie słowa nawet gdyby nie ludzie z małpami na smyczy. Oczywiście oferowali podanie ręki małpce i zdjęcia z nią na ramieniu. Pewnie byłaby to i fajna pamiątka, ale ja nie znoszę takiego męczenia zwierząt (zgadnijcie czemu nie chodzę do cyrku...) Moją odpowiedzią było kategoryczne NIE. Jakieś trzydzieści razy ;-) W końcu sobie poszli.


Ruszyliśmy w dalszą drogę mijając świątynię Sai Baba (która tylko z zewnątrz wydawała się stara), by dotrzeć do Sikandry, gdzie znajduje się grób króla Akbara (Akbar Tomb). Wydawałoby się, że grobowiec będzie miejscem smutnym, ale tak nie jest. Cały teren jest ogromny. Porośnięty piękną zieloną trawą, po której przechadzają się antylopy. Po środku znajduje się właściwy grobowiec, kilkupiętrowy budynek w muzułmańskim stylu, z wieżyczkami i łukowymi przejściami. W przejściach tych często można spotkać pary młodych ludzi robiących tam rzeczy niemile widziane na zwykłej ulicy (czyt. przytulających się i całujących ;-) i muszę przyznać, że było to miejsce, w którym zobaczyłem tak dużą ilość naprawdę ładnych hindusek (oczywiście wszystkie zajęte ;-)


Do samej Agry czekała nas już tylko krótka kilkunastokilometrowa przejażdżka, a potem już tylko hotel. Przed wyjazdem na moją wyprawę stwierdziłem, że muszę zamówić sobie dobre hotele, by cieszyć się w pełni urlopem. Tak też zrobiłem, więc w Agrze zastałem hotel, w którym nie musiałem stać przy ladzie czekając na klucz od pokoju. Załatwili to pracownicy hotelu, a ja siedziałem popijając zimny sok przyniesiony mi przez kelnera.


Tego dnia miałem jeszcze w planach zobaczyć Fort Agra, ale po szybkim rzuceniu okiem na ulotki w hotelu stwierdziłem, że zostało zbyt mało czasu do zamknięcia, a nie zamierzam gonić, by spędzić w forcie pół godziny. Pojadę tam jutro... zaraz po zwiedzeniu Taj Mahal :-)


2008-07-14 Indyjska wyprawa dzien 1

piątek, 4 lipca 2008

Ellora

10 godzin w samochodzie. 600 km przejechanych. Było warto :-) a zaczęło się tak...


Jakoś na początku zeszłego tygodnia postanowiłem, że nie zmarnuje kolejnego czwartku na siedzenie w czterech ścianach i nie ważne czy jest pora deszczowa, czy świeci piękne słońce. Nie i już! Mój wybór padł na Elurę, miejscowość odległą od Pune o około 300 km. Postanowiłem zobaczyć słynne jaskinie i rzeźbione w skale świątynie. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Oczywiście od samego początku nastawiałem się, że pojadę sam bo cała grupa leni kanapowych powie mi "wybij sobie z głowy, że wstaniemy przed czwartą rano..." :-D Okazało się jednak, że nowy południowo-afrykański programista (Sello) z chęcią się ze mną wybierze. Potem, po zadanym "z głupia frant"pytaniu dołączył do nas chiński programista PLC (Lirui). Idealna ilość mieszcząca się całkiem komfortowo w samochodzie :-)


Trzeba przyznać, że jak na wolny dzień pobudka była naprawde wczesna (3:00), bo musieliśmy wrócić jeszcze tego samego dnia, by w piątek grzecznie stawić się do pracy (jak się okazało Sello się od tego wymigał, chorymi zatokami ;-) Wyjazd był zaplanowany na czwartą i co zaskakujące o tej porze wyjechaliśmy (pamiętacie kierowcę, dzięki któremu nie zdążyłem kiedyś na samolot? właśnie on nas woził :-)


Podróż oczywiście dłużyła się niemiłosiernie, ale czego oczekiwać od pięciu godzin podróży wsród średnio ciekawego krajobrazu. Po drodze minęliśmy przewróconą ciężarówkę (to chyba normalka w tym kraju), zrobiliśmy kilkudziesięciokilometrowy slalom na remontowanej "autostradzie" i w końcu dotarliśmy do Elury.


Po śniadaniu zjedzonym w miejscowym hotelu, poszliśmy zwiedzać... a po drodze oczywiście obsiadło nas stadko naganiaczy, sprzedawców i wszelkiej innej maści naciągaczy. Na szczęście udało nam się od nich opędzić. Co znamienne jeden z nich chciał nam sprzedać naszyjnik. Cena zaczynała się od 250 rupii i ostatecznie spadła do Rs50, choć ja wciąż uparcie stałem na stanowisku, że więcej jak Rs20 mu nie dam :-D tak więc sami widzicie jak to tutaj wygląda.


A skoro już mowa o pieniądzach, nie zdziwiłem się zbytnio gdy kupując bilet wstępu zapłaciłem za niego Rs250, a hindus stojący w kolejce przede mną zapłacił za ten sam bilet Rs10! Sello określił to jednym zdaniem "They are ripping us off!" (tłumacząc grzecznie na polski "obrabiają nas z pieniędzy" ;-)


Gdy weszliśmy na teren od razu wiedzieliśmy, że to będzie udany dzień. Przywiał nas pięknie utrzymany park (podziękować UNESCO trzeba :-) a zaraz za nim Kailasha Temple, ale o świątyni napiszę za chwilę...


Zwiedzanie rozpoczęliśmy od jaskini / groty numer 1. Choć w sumie nazwa ta jest niewłaściwa, bo nawet jeśli kiedykolwiek były to jaskinie to w tej chwili (od VI-IX w n.e.) nimi nie są. Będę nazywał je mimo wszystko grotami, bo tak podaje przewodnik, a ja po kilku minutach prób wymyślenia lepszej nazwy niestety jej nie znalazłem.


I w tym miejscu muszę zrobić kolejną przerwę na wyjaśnienie czym tak naprawdę jest kompleks świątynny w Elurze :-) Cały kompleks składa się z 34 grot (świątyń) buddyjskich (1-12), hinduistycznych (13-29) i dżinijskie (30-34). Wszystkie powstawały mniej więcej w tym samym czasie i pokazują jak koegzystowały ze sobą różne religie w Indiach. Wszystkie zostały wykute w skale (niekiedy groty sięgają na 30m w głąb góry) i są bogato zdobione, z ogromną ilością rzeźb i płaskorzeźb.


Jak już pisałem zaczęliśmy od groty numer 1 i... okazała się tylko wielkim pomieszczeniem, jakby wielkim przedsionkiem od którego prowadziły wejścia do "cel" mnichów (znajomych buddystów proszę o wyjaśnienie do czego mogły służyć niewielkie podwójne otwory w ścianach widoczne na jednym z pierwszyc zdjęć?) Na szczęście grota numer 2 była już znacznie ciekawsza, a każda następna wydawała się bardziej interesująca, bardziej bogata w zdobienia i rzeźby. Muszę powiedzieć jedno - takiej ilości Buddów to ja w życiu jeszcze nie widziałem (wiem, że jeszcze widziałem mało, ale dajcie mi się nacieszyć :-P). W każdej grocie Budda w innej pozie (choć najwięcej chyba było nauczającego), każdy wysoki na 2-3 metry (i to w dodatku siedząc! :-) wykuty w bloku skalnego. Mimo dużych zniszczeń wciąż na większości posągów rozpoznać można było szczegóły "skalnego" ubrania, zdobienia głowy i cała masę innych drobnych detali. Każdy Budda otoczony był przez inne posągi, oczywiście każdy inny, a poszczególne sale przedstawiały inne sceny...


Przechodziliśmy tak z groty do groty coraz bardziej zafascynowani i jak japońscy turyści cykaliśmy tony zdjęć (szkoda, że ze względu na ciemności większość nie wyszła tak jakbym tego chciał :-( aż dotarliśmy do groty numer 10 będącej jedyną prawdziwą chaitya w Elurze. Podobną mogliście już zobaczyć na moich zdjęciach z wyprawy do jaskiń Karla. Łukowe sklepienie i główna nawa otoczona rzędem ozdobnych kolumn, a w głębi ogromna stupa z czterometrowym nauczającym Buddą. Oczywiście nie odpuściłem sobie przejścia w około stupy poświęcając je gliwickiej sandze :-) Tam też dowiedziałem się co oznaczają poszczególne gesty siedzącego Buddy (może Wam kiedyś opowiem i pokażę jeśli będziecie chcieli ;-)


Następne dwie groty (a ostanie buddyjskie) są trzypoziomowe. Na każdym poziomie znaleźć można kilka osobnych sal medytacyjnych i kolejne ogromne posągi Buddy. Uff dużo ich jakby nie patrzeć ;-)


Grota numer 13 od razu zwraca uwagę całkowicie innym stylem zdobień. To pierwsza grota hinduistyczna. Znaleźć tam (i w następnych) można posągi Siwy, Parwati, Wisznu, Ganesha, czasem też Hanumana no i obowiązkowo byka wskazującego na lingam (cokolwiek Wam to słowo mówi ;-). Posągi tańczące, walczące ze złem i leżące. Posągi z ośmioma rękami i posągi z czterema głowami :-) By je wszystkie rozpoznać i określić co przedstawiają naprawdę trzeba znać hinduską mitologię. Nam każdy po kolei pokazywał i objaśniał nie znający angielskiego sprzątający tam hindus. Słów było mało, ale wystarczały by objaśnić nam wszystko co trzeba, reszty dowiedzieliśmy się od przewodnika w świątyni kailash'y.


Świątynia kailash'y (Kajlasanatha) to OGROMNA wykuta w całości z bloku skalnego świątynia ku czci Siwy jako króla góry Kailasa. Słowa nie są w stanie oddać ogromu pracy jaki musiał być włożony w stworzenie czegoś tak monumentalnego, musicie obejrzeć to na zdjęciach. Gdy wchodziliśmy na teren kompleksu świątynnego (przechodząc niedaleko w drodze do groty nr 1) Kailasha nie zrobiła na nas aż tak wielkiego wrażenia, jednak teraz gdy zobaczylismy ją z bliska i mogliśmy udać scieżką by obejrzeć ją z góry, byliśmy pod prawdziwie zafascynowani. Największe wrażenie robi widok z góry, patrząc trzydzieści metrów w dół na wykutą w całości z ogromnego bloku skalnego, na którym w tym momencie stoisz. Niesamowite uczucie widzieć poniżej zabudowania świątynne i wiedząc, że ludzie mozolnie wykuwali je od góry, planując jak całość będzie wyglądać zaczynając "budowę" od dachu :-)


Całość zabudowań włącznie ze ścianami i dachem pokryte są rzeźbami i płaskorzeźbami, których stworzenie wymagało 150 lat pracy. Z tego co opowiadał przewodnik swój udział w tym dziele sztuki mają nie tylko hindusi, ale także grecy, chińczycy i inne narody świata... co widać po różnych stylach rzeźb "podtrzymujących" całość.


Według legendy układ świątyni tworzy rydwan, którym podążają Siwa ze swoją małżonką Parwati. Ale jest to rydwan bez kół. Porusza się on na grzbiecie licznych słoni, lwów i tygrysów, których dziesiątki spotkać można wokoło głównego budynku świątyni. Rydwan ten ciągnięty jest również przez dwa ogromne słonie widoczne po obu stronach świątyni. A światła bogom dostarczają dwie ogromne pochodnie symbolizowane przez słupy stojące obok ciągnących słoni.


Wewnątrz świątyni ściany są zdobione historiami z życia bogów oraz ludzi. Nie stronią także od scen z kamasutry, choć do płaskorzeźb z Khadżuraho się raczej nie umywają... ;-)


Całość Kailash'y robi imponujące wrażenie i spędziliśmy tam z przewodnikiem ponad godzinę słuchając opowieści o poszczególnych częściach świątyni i poznając choć drobną cząstkę hinduskiej mitologii. Oczywiście na tym nie kończyło się nasze zwiedzanie... w końcu byliśmy dopiero na nr 16 :-)


Aż do ostaniej hinduistycznej groty (nr 29) i po zobaczeniu Kailash'y nie robiło to już na nas aż tak wielkiego wrażenia, choć wciąż było interesujące. Każda z grot (także tych buddyjskich) wykuta jest w podobny sposób - tworzy spore pomieszczenie, na którego końcu jest drugie z właściwym religii obiektem kultu. W hinduiźmie jest to lingam, falliczny kształt symbolizujący połączenie Siwy i Parwati. Lingam składa się z dwóch części dolnej przypominającej waginę (joni) oraz górnej przypominającej penisa (lingam). Hindusi modląc się składają na lingamie dary takie jak pieniądze, kwiaty czy jedzenie w postaci orzecha kokosowego, czasem także polewają go krowim mlekiem :-)


Groty dżinijskie okazały się ciekawsze niż poprzedzające je hinduistyczne, głównie za sprawą zmiany stylu zdobień oraz pojawiających się postaci. Przynam się szczerze, że nie wiem czym poza całkowitym "zaniechaniem" zabijania wszelkiego życia (włączając w to zasłanianie sobie ust by przypadkiem nie zabić muchy, która mogłaby tam wlecieć), jednak do pewnego stopnia rzeźby przypominają mi buddyjskie. Można zobaczyć jednak nie tylko posągi Buddy, ale także nagich mężczyzn i kobiety, w tym mężczyzn przypominających nagiego stojącego Buddę.


Muszę przyznać, że nachodziliśmy się w Elurze naprawdę nieźle i w najmniejszym stopniu nie żałuje tak intensywnie spędzonego (wolnego) czwartku. Spędziliśmy w kompleksie świątynnym prawie sześć godzin i po późnym obiedzie, zjedzonym w tym samym hotelu co rano, wsiedliśmy do samochodu w drogę powrotną... Moi kompani padli od razu, a kierowca po jakichś pięciu minutach od wyruszenia zapytał zdziwiony "oni już śpią?". Spali. A ja chwilę później również ;-)


 


PS> Bardzo dziękuję Kasi za wiarę w moją moc twórczą do stworzenia tej notki ;-) Chyba się udało, choć zajęło to cały wieczór :-)


2008-07-03 Indie - Ellora
2008-07-03 Indie - Ellora (Lirui)