Relaks, odpoczynek i śniadanie niemal do łóżka... :-) Zresztą żebyście widzieli jakie śniadanie (zajrzyjcie do zdjęć ;-) Aż mi się wierzyć nie chciało, że za mniejsze pieniądze niż w Dżajpurze mam full wypas śniadanie, którym się najadłem i do tego mogłem się delektować wzrokiem, mmm :-) Takie śniadania to ja rozumiem...
To już ostatni dzień mojej wyprawy i ostatnie kilka obiektów do zwiedzenia. Na pierwszy ogień poszedł Czerwony Fort (Lal Kila), w którego murach do dziś stacjonuje jednostka wojskowa. Jest to duża, zbudowana z czerwonego piaskowca budowla militarno-pałacowa, w której wnętrzu oczywiście nic poza murami nie ma. Choć nie, tutaj bym skłamał - w środku znajduje się niewielkie muzeum broni i piśmiennictwa (głównie arabskiego i pochodnych). Zobaczyć też można dużo mozajek i płaskorzeźb muzułmańskich w białym marmurze, ale ogólnie jest to obiekt bardzo podobny to widzianych już przeze mnie wcześniej.
Po wyjściu z Lal Kila udałem się na wprost przez ulicę, chcąc dotrzeć do najwiekszego w Delhi meczetu (Jama Masjid), jednak po drodze zauważyłem dżinnijską świątynię Digambara i postanowiłem wejść. Nie było to jednak takie proste... wszedłem wprawdzie na dziedziniec (oczywiście po zdjęciu butów!), ale by wejść dalej musiałem zostawić przed wejściem wszelkie metalowe przedmioty (w tym także aparat), a jak słyszałem wyznawcy wchodzą tam kompletnie bez niczego ;-) Ze względu na aparat, który musiałbym zostawić tak po prostu na stojącym sobie przed wejściem krzesełku bez żadnych zabezpieczeń, po prostu zrezygnowałem z tego... :-/
Kontynuowałem więc swoją trasę do Jama Masjid, i po kilkuset metrach byłem pewny, że tam dotarłem... myliłem się jednak ;-) jak się okazało wszedłem do świątyni sikhijskiej. Oczywiście nie było to tak, że się wpakowałem do środka jak jakiś gbur nie zważając na nic :-) Obok głównego wejścia do świątyni znajdowało się drugie przestronne wejście, a w nim drzwi z napisem Przewodnicy. Poszedłem więc tam by się zapytać co i jak muszę zrobić, by wejść do środka. Okazało się, że przyjął mnie bardzo miły i doskonale mówiący po angielsku starszy mężczyzna, Sikh, który szczegółowo wyjaśnił mi jakie zasady panują w świątyni. Dostałem nawet od niego napisaną po polsku kilkunastustronicową broszurę opisującą czym jest Sikhizm :-) a następnie założył mi na głowę specjalną chustę i wszedłem do świątyni. Spędziłem tam ponad godzinę :-) czytając broszurę, robiąc zdjęcia i ogólnie odpoczywając od upału.
Gdy już odpocząłem i poobserwowałem wiernych stwierdziłem, że trzeba się ruszyć i dokończyć zwiedzanie. No i udało się trafić na właściwą ulicę i dotrzeć do meczetu... Pytam się policjantów przed bramą czy mogę wejść. Odpowiedź: oczywiście. Wchodzę do środka. Robię pierwsze zdjęcia. I nagle podchodzi do mnie jakiś staruszek muzułmanin i ostro stwierdza, że muszę sobie iść, wyjść z meczetu! Kłócić się nie będę, bo dżihadu nie chcę wywołać :-D dokańczam więc kilka ostatnich fotek i skoro jestem tu nie mile widziany to udaję się do wyjścia.
Pozostały mi dwa ostatnie punkty programu. Najpierw Purana Kila. Kolejny fort i znowu w stylu muzułmańskim. Zwiedziłem go w dwadzieścia minut, a najciekawszą rzecz zobaczyłem już wychodząc z fortu. Zobaczyłem majnę brunatną, bardzo inteligentnego małego ptaszka z rodu szpaków, wcinającego ogromną zieloną larwę (czy jak inaczej nazwać siedmiocentymetrowego, zielonego pre-motyla ;-)
No to zostało mi ostatnie miejsce - Muzeum Narodowe w Delhi. Byłem tam już wprawdzie podczas wczorajszego spaceru, ale zbyt późno by w ogóle zacząć zwiedzanie. Teraz miałem wystarczającą ilość czasu (tak mi się jednak tylko wydawało :-D) Zacząłem zwiedzanie od parteru i spędziłem tam dwie godziny! Tak ogromnej ilości płaskorzeźb i rzeźb nie widziałem w życiu (nawet w jaskiniach Elury). Dziesiątki różnych stylów rzeźbienia i ilości detali. Niektóre posągi posiadały rzeźbione nawet pasma włosów, a szczegóły załamań ubioru, były na porządku dziennym. Wśród tej kolekcji mógłbym spędzić naprawdę pół dnia i by mi się nie znudziło :-) trzeba było jednak iść dalej, na kolejne piętra. Te mnie, może nie zawiodły, ale po parterze nie zrobiły na mnie takiego wrażenia. Można tam znaleźć dawne ubiory hinduskie i monety z całego subkontynentu indyjskiego. Bogata kolekcja, jednak dla mnie mniej interesująca... wróciłem więc na parter i spędziłem tam kolejną godzinę aż do zamknięcia muzeum ;-)
Przyszedł czas na rozliczenie się z moim kierowcą Sukeesh'em. Wcześniej, jeszcze zanim wyjechałem z Pune, mój znajomy hindus Anand załatwiał z nim całą sprawę i cena maksymalna jaką miałem zapłacić wynosiła 21.000 rupii. Sukeesh zarządał 23.500 rupii, na co oczywiście się nie zgodziłem. Nastąpiły negocjacje, telefony do Pune i obliczenia. Ostatecznie stanęło na 20.000 rupii z czego ja nie byłem zadowolony, ale stwierdziłem, że to tylko pieniądze i zarobie je jeszcze raz. Sukeesh za to był bardzo zadowolony, gdy padła ostateczna suma, stąd wiem, że przepłaciłem o dobrych pare tysięcy rupii. Cóż trudno się mówi, niech ma.
Oczywiście nie posiadałem takiej gotówki przy sobie, więc trzeba było znaleźć bankomat, a wiedząc jaki to stanowi często problem przy kartach bankomatowych posiadających chip, zarządałem konkretnego banku - HDFC (wiedziałem, że ten napewno mi wypłaci). Zaczęło się jeżdżenie po mieście w poszukiwaniu. Trwało to dość długo bez rezultatu, ale w pewnym momencie zobaczyłem bankomat Citibanku i stwierdziłem, że trzeba spróbować. Nie zawiodłem się. Jednak co marka to marka :-)
Pozostało mi już tylko dojechać na lotnisko, poczekać godzinkę i już mogłem się znowu odprężyć w czerwonym samolocie Kingfishera :-)
![]() |
| 2008-07-18 Indyjska wyprawa dzien 5 |


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz