niedziela, 29 kwietnia 2007

Upał...

Uwielbiam jak jest gorąco, ale to co się tutaj dzieje to za dużo nawet jak dla mnie. Normalna temperatura w ciągu dnia to ok. 35°C i to jest temperatura bardzo przyjemna wbrew pozorom :-) Problem powstaje na hali... Szafy robotów są jak piecyki. Gdy się do nich zbliżasz czujesz jak wzrasta temperatura. Wczoraj robiliśmy testy i średnia temperatura wewnątrz szafy to 45°C i 42°C na zewnątrz przy obudowie, a roboty w tej chwili właściwie nie pracują. Już teraz są problemy ze zbyt wysoką temperaturą, a jak wszystko zacznie "jeździć w automacie" to dopiero będzie jazda ;-) Zgłosiliśmy już zapotrzebowanie na pełną klimatyzację hali, o ile to wogóle możliwe ;-) Oczywiście jak na razie to są tylko żarty, ale tak naprawdę to może się to okazać niezbędne, bo urządzenia tego nie wytrzymają.

niedziela, 22 kwietnia 2007

Say my name

Poniżej zamieszczam prostą transkrypcję mojego imienia na alfabet Hindi :-) a więcej szczegółów o samym alfabecie i języku znajdziecie na stronie http://www.xs4all.nl/~wjsn/hindi.htm


बअरटओसज़

Ganeśa czyli trochę o religii w Pune

Przygotowując się do wyjazdu do Indii zacząłem się zapoznawać z całą różnorodnością religii i wierzeń panujących tutaj, tak by przejeżdżając koło jakiejś "świątyni" mieć choć blade pojęcie z jakim bogiem mam do czynienia ;-) Do tej pory wydawało mi się, że każda religia Indii jest właściwie odrębna - z własnymi bogami i własnymi wierzeniami – i że różnice są tak wielkie jak choćby pomiędzy chrześcijaństwem i judaizmem, których korzenie gdzieś w zamierzchłych czasach sięgają tego samego źródła, jednak obecnie różnią się diametralnie. Oczywiście myliłem się. Większość wierzeń, bo raczej tak można by to nazwać, wywodzi się bezpośrednio z jednej religii - hinduizmu, który jednak ewoluował w tak wielu kierunkach, że obecnie nawet hindusi mają problem, by zliczyć wszystkie wcielenia Wisznu i pomniejsze bóstwa takie jak Ganeśa, którego wizerunki widoczne są najbardziej w stanie Maharashtra. Oczywiście zupełnie odrębną sprawą w tym wszystkim jest buddyzm, o którym na razie jednak pisać nie będę ponieważ nie zetknąłem się jeszcze na miejscu osobiście z buddystami.


Ganeśa (sanskr. pan zastępów) - w mitologii indyjskiej przywódca ganów (pośrednich bóstw), bóg mądrości i sprytu, patron uczonych i nauki, opiekun ksiąg, liter, skrybów i szkół. Syn Śiwy i Parwati.



Ganeśa usuwa wszelkie przeszkody i zapewnia powodzenie w najróżniejszych przedsięwzięciach, dlatego (m.in.) ceremonie religijne zaczyna inwokacja skierowana do niego, a dzieła literackie otwiera zwykle poświęcona mu dedykacja. Jest także uznawany za boga obfitości i dobrobytu - jako taki patronuje kupcom i bankierom. Uosabia witalność i żywotność. Pod dyktando legendarnego Wjasy miał spisać własnym kłem Mahabharatę, lub też (według innych wersji mitu) pod dyktando Walmiki spisać Ramajanę.


Przedstawiany jest zwykle jako czteroręki mężczyzna o głowie słonia z jednym kłem (drugi posłużył mu za rylec do pisania, bądź został mu odrąbany przez Paraśuramę) i o złotej (lub czerwonej) skórze. W jednej z rąk trzyma zwykle naczynie ze słodyczami. Czasem towarzyszy mu szczur, jego wahana. Małżonki Ganeśi to Buddhi (inteligencja) i Siddhi (sukces).


Najpopularniejsze mity o Ganeśi opisują jego narodziny, wyjaśniają pochodzenie słoniowej głowy, brak kła oraz ukazują jego moce związane z usuwaniem przeszkód.


Ganeśa nie jest bóstwem wedyjskim, lecz prawdopodobnie wywodzi się z wcześniejszego, niearyjskiego, ludowego kultu słonia, powszechnego w całej południowo-wschodniej Azji. Pod tym imieniem zaczął być czczony w hinduizmie od V wieku. Jego kult osiągnął pełnię ok. VI-VII wieku, kiedy zyskał szczególną popularność wśród warstw kupieckich.


Ganeśa jest niezwykle popularnym bóstwem w Indiach, zarówno południowych, i jak i północnym. Cześć oddają mu wisznuci i śiwaici, członkowie wszystkich kast i stanów. Pełni także istotną rolę w śaktyzmie i tantryzmie. Jego kult często współwystępuje z kultem Lakszmi, łączy także w sobie aspekty bóstwa płodności i niekiedy bóstwa solarnego. Ganeśa zyskał też znaczą popularność wśród dźinistów i buddystów. Na jego kult można natrafić w Nepalu, Tybecie, Chinach, Mongolii, Japonii oraz w Azji Południowo-Wschodniej.


Najpopularniejsze święto Ganeśi to obchodzone przede wszystkim w Maharasztrze Ganeśaćaturthi (dosł. czwarte (tithi) Ganeśi) - pamiątka jego narodzin. Obchody trwają ok. 10 dni. Wypadają na przełomie sierpnia i września. Ostatniego dnia w morzu lub w rzece topi się posąg Ganeśi.


Źródło: Wikipedia PL

Patelśwar i Szaniwarwada

Zwiedziliśmy dziś dwa miejsca w Pune - świątynie Patelśwar i dawny pałac Peszwów - Szaniwarwadę. Zdjęcia poniżej :-)


Indie - Patelshwar i Szaniwarwada

sobota, 21 kwietnia 2007

Zdjęcia - pierwsze wrażenia

Zdjęcia są już od kilku dni, ale dopiero teraz udało mi się dostać do mojego konta, żeby adres Wam udostępnić. Nie ma ich dużo, ale będzie więcej :-)


Indie - Pierwsze wrazenie

Zielona Tara

Basiu czy mogłabyś napisać o tym coś więcej w komentarzu? W każdym razie na razie ;-) prezentuję...


czwartek, 19 kwietnia 2007

Ruch uliczny

Mieszkańcy Indii mają bardzo specyficzne podejście do tego jak – poprawnie – powinno się poruszać w ruchu ulicznym – tak „zmotoryzowanym” jak i pieszym. Przede wszystkim panuje nieopisany chaos :-D ale po kilku dniach poruszania się po mieście człowiek jest w stanie zrozumieć pewien rodzaj porządku, którym w tym chaosie panuje.


Niezależnie od pory dnia i nocy ulice są pełne pojazdów. Widać całą masę motocykli, Tuk-Tuk'ów, samochodów osobowych i ciężarowych oraz rowerów. Pomiędzy nimi przez ulicę szybko przemykają piesi, którzy zachowują się jakby im życie miłe nie było. Najciekawsze jest to, że miasto żyje praktycznie całą dobę, a w szczególności po zmroku – głównie chyba ze względu na panujące tutaj temperatury w ciągu dnia. Nie raz zdarzyło się, że wracając o godz. 22 z restauracji staliśmy w ogromnym korku.


O tym jak „zwariowany” ruch uliczny tutaj jest mogliśmy się przekonać już pierwszego dnia, gdy kierowca wioząc nas z hotelu Kala Sagar do hotelu Ginger, w którym mieszkamy. Pierwszą rzeczą jaką zrobił było skręcenie w prawo prosto pod prąd w gęstym ruchu i dodanie gazu. Dopiero po jakichś 500 m pomiędzy pasami ruchu znalazł się przejazd na właściwą jezdnię i łamiąc kolejne przepisy ruchu drogowego przejechał na właściwy pas.


Nie napisałem Wam jeszcze, że nie prowadzimy samochodu sami. Zresztą raczej żaden z nas nie chciał by się podjąć tego zadania. Mamy wynajętego dżipa 4x4 z kierowcą, który jest do naszej dyspozycji całą dobę. Dajemy tylko znać kierowcy kiedy chcemy gdzieś pojechać lub dzwonimy po niego, gdy chcemy wrócić z fabryki do hotelu.


Co ciekawe, mimo tego całego chaosu panującego na ulicach, właściwie nie widzi się poobijanych samochodów. Można by to porównać do polskich ulic. Tyle samo „stukniętych” samochodów znajdziecie na naszych ulicach co w Indiach. Nasz kierowca zresztą prowadzi bardzo spokojnie i z dużym opanowaniem. Powiedziałbym, że czasem nawet zbytnim, np. gdy mamy wolną drogę, a on wciąż jedzie z prędkościa 40 km/h co czasem jest denerwujące :-) No i bardzo lubi trąbić, zresztą jak wszyscy tutaj :-)


Kawałek wcześniej pisałem o Tuk-Tuk'ach. Otóż pojazd ten to taki trójkołowy motockl z daszkiem (znajdziecie zresztą go gdzieś w moich zdjęciach :-) Podobny motocykl miał jeszcze w latach osiemdziesiątych mój dziadek, tyle że te tutaj mają karoserię a nie brezentowy daszek :-)


Tuk-Tuk'i obecne są wszędzie. Służą głównie za taksówki – czarne z żółtym pasem. Coś jak słynne angielskie czarne taksówki, jednak tutaj ich standard jest znacznie niższy, a klimatyzacja w 100% naturalna. Bez przesady mogę powiedzieć, że widziałem już maleńkiego Tuk-Tuk'a z pięcioma pasażerami, plus oczywiście kierowca :-D Oni tutaj naprawdę biją rekordy :-)


A na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Macie zapewne swoje ulubione dźwięki dzwonka komórki. Jednym gra standardowa muzyczka, dresiarzom dzwoni z jakimś techno, a słodkie panienki mają piosenki gwiazdek pop itp. W Indiach też używają tych dźwięków w komórkach, ale prawdziwa moda panuje w sygnałach cofania samochodu, co u nas można spotkach właściwie tylko w ciężarówkach i to w dodatku ze zwykłym piip-piip. Tutaj każdy samochód ma swój niepowtarzalny sygnał, jak w komórce. Nie wiem tylko czy to można zmieniać „od tak” czy też jadą po to do warsztatu i tam im wgrywają tą muzyczkę. Powiem tylko jedno SZAŁ PRAWDZIWY! :-D

poniedziałek, 16 kwietnia 2007

Indie - podróż i pierwsze wrażenia

Do Bombaju przylecieliśmy z 20-to minutowym opóźnieniem o 23:45, ale dzięki temu mogliśmy podziwiać nocną panoramę wybrzeża i samego miasta. Zaraz po opuszczeniu samolotu zaczęło się przeprawianie przez hinduską biurokrację i chaos. Musieliśmy wypełnić papierek przyjazdowy, który trzeba mieć na kontroli dokumentów. Potem sama kontrola i oderwanie fragmentu papierka wypełnionego poprzednio, z którym idziemy dalej. Odbieramy bagaż i... bardzo zdziwieni przepuszczamy go przez rentgen tak jakbyśmy wyjeżdżali, a nie wjeżdżali do kraju. No cóż o kraj to obyczaj :-) Davidowi zakwestionowali sportowe leki regeneracyjne i spedziliśmy kolejne kilka minut na granicy tłumacząc co to, po co i wogóle.


Czas na wyjście z terminala, ale najpierw pierwsza wymiana pieniędzy, żebyśmy mieli wogóle czym płacić, jak przyjdzie co do czego. Standardowa operacja z krążącym paszportem i już jesteśmy gotowi opuścić terminal, ale... jak zapewne się domyślacie trzeba jeszcze wypełnić oderwany fragment papierka wjazdowego i oddać wychodząc z hali przylotów :-)


Wreszcie jesteśmy wolni i wśród tłumu naganiaczy i kierowców hotelowych możemy poszukać naszego umówionego transportu do Pune. Po drodze spotykamy Clausa (czwartego programistę robotów), który do Bombaju przyleciał dzień wcześniej. Okazuje się, że szukał naszego transportu, ale mu się nie udało znaleźć. Nam zresztą też nie.


Jest godzina 0:30, zaczynają się gorączkowe telefony do Niemiec i do hotelu Kala Sagar w Pune. W hotelu nic nie wiedzą i wogóle trudno się z nimi dogadać. Zaczepia nas „lotniskowy pomocnik” z legitymacją i pełnym profesjonalizmem i stara się nam pomóc jak może. W końcu po godzinie telefonów i konsultacji decydujemy się pojechać do hotelu w Bombaju i następnego dnia rano wynając samochód do Pune.


Hotel okazuje się niezbyt wysokiej klasy i chcą za niego Rs 3000 (Rs = Rupii i taką konwencję będę stosował też później) czyli ok 80 EUR, ale nie mamy specjalnego wyjścia, poza tym to kontrahent za to płaci. W każdym razie wszyscy są wyjątkowo mili (zresztą co się dziwić za takie pieniądze :-)


Pierwszego poranka indyjskiego zaliczyliśmy nasz pierwszy zanik napięcia. Jest to tutaj nagminne i nikt się tym zbytnio nie przejmuje :-) To coś jak spadki mocy w czasach komunistycznej Polski, gdy podawali w TV lub radio poziomy mocy w poszczególnych miastach, tyle że tutaj nikt nic nie podaje, poprostu wszystko gaśnie :-)


Po śniadaniu prawie że do łóżka wrzuciliśmy nasze bagaże do samochodu wynajętego z kierowcą i ruszyliśmy do Pune. Samochód był klimatyzowany, więc podróż przebiegała w całkiem przyjemnej atmosferze, ale była wyjątkowo długa jak na tak małą odległość. Pune leży ok. 180 km od Bombaju, więc nie powinno być źle, ale... no cóż sam wyjazd z Bombaju trwał 1:20, a droga do Pune była niesamowicie zatłoczona. O ruchu ulicznym napiszę w jednej z kolejnych notatek, więc nie będę się tutaj nad tym rozwodził zbytnio, jedno jest w każdym razie pewne – nie mam najmniejszej ochoty wsiadać tutaj za kierownicę ;-)


Dojechaliśmy na miejsce bezpiecznie i... ani się obejrzeliśmy, a nasz kierowca zniknął. Cóż pewnie po czterech godzinach jazdy był zmęczony i odpocząć chciał :-)


Kala Sagar okazał się bardziej luksusowy niż myśleliśmy... jednak jak się okazało miesiąc wcześniej wszyscy wyprowadzili się z niego do innego hotelu, tak więc nikt z ekipy już tam nie mieszka. Nastąpiły kolejne konsultacje telefoniczne i w końcu uzyskaliśmy informacje w jakim hotelu będziemy mieszkać, i że za max. 20 minut przyjedzie po nas samochód, który nas tam zabierze. Zdecydowaliśmy, że poczekamy na schodach wejściowych jednak po 15 minutach, menedżer hotelowy zaprosił nas do środka i obiecał zadzwonić jeszcze raz po samochód. Okazało się, że musimy poczekać kolejne 20 minut, więc weszliśmy do hotelowej restauracji napić się herbaty... i spędziliśmy w niej kolejne 2,5 godziny. Pamiętajcie, gdy hindus mówi 20 minut, to potrwa to znaacznie dłużej.


W końcu samochód przyjechał jednak o wiele za mały do naszej (a w szczególności Davida) ilości bagażu i musieliśmy pojechać na dwie tury. Kierowca oczywiście jest tutejszy, więc piersza rzecz jaką zrobił to było skręcenie w prawo – idealnie pod prąd :-0 Po kilkuset metrach wreszcie znalazł wyrwę pomiędzy pasami ruchu tak by przemknąć na właściwy pas ruchu. Udało nam się jednak bezpiecznie dotrzeć do hotelu, co oznacza, że nie jest jeszcze tak najgorzej ;-)


Oczywiście w hotelu nic o nas nie wiedzą i następuje kilkanaście minut tłumaczenia kto, po co, z jakiej firmy i wogóle kto będzie regulował nasze rachunki. Hindusi niby mówią po angielsku, ale ani oni nas, ani my ich zrozumieć nie możemy i wszystko trzeba po kilka razy tłumaczyć. Koszmar.


Wreszcie mam pokój. Niezbyt duży i bardzo „plastikowy”, można by rzec jak z Ikei, ale całkiem przyjemny. No może poza widokiem z okna... Czas się rozpakować...


Nic nie jadłem od skromnego śniadania o ósmej rano, a tu już siedemnasta prawie :-/ Kolację zaczynają serwować o dziewiętnastej dopiero, więc trzeba poczekać... Już prawie... Do drzwi puka David – jesteśmy umówieni na kolację z ludźmi z instalacji, ale dopiero o 20:30. Grrr, mnie już skręcać zaczyna, a trzeba poczekać sporo dłużej, ale niech im będzie.


O umówionej godzinie schodzimy do lobby. Czekamy. Czekamy. Czekamy. W końcu tuż przed dziewiątą zmuszamy Davida, żeby zadzwonił. Okazuje się, że dopiero wyjechali z fabryki, więc będą gotowi za godzine! Chrzanić ich, jemy na miejscu i to od razu! I tak o dużo za późno.


Jedzenie było przepyszne, ale nie chciałem się na noc zbytnio napychać, więc wróciłem do pokoju lekko „niedojedzony” ;-) ale w znacznie lepszym humorze. Było to przed jedenastą, nie dane jednak mi było zasnąć szybko tej nocy... Dokładnie naprzeciw mojego okna budują coś. I to budują bardzo długo w noc. Ja zasnąłem chyba w okolicach pierwszej w nocy, ale oni chyba dalej pracowali. Nie wiem do której i nie obchodzi mnie to zbytnio. W każdym razie młotki słychać było cały czas. Do czego ludziom stawiającym budynek tyle młotków, i w dodatku o takiej skali użycia, ehhh...


Rozpisałem się troszkę, więc coś więcej w następnej notce ;-)

Z kolacji...

Nazwa notki dziwna, więc najpierw nakreślę tło wydarzeń ;-)


Dziś niedziela, więc trochę krócej popracowaliśmy, tak żeby jeszcze wybrać się z liderem projektu do centrum miasta i zobaczyć gdzie jakie sklepy są i zaopatrzyć się w parę niezbędnych europejczykowi rzeczy :-). Po sklepowaniu zjedliśmy kolacje w pizzeri i...


Wracaliśmy do hotelu 1,5 godziny :-/ Wcale nie było korków. Nasz kierowca – jak sam się przyznał – jest nowy w mieście, więc uczymy się topografii miasta razem z nim. Tym razem wybrał chyba drogę okrężną, bo po jakiejś godzinie wylądowaliśmy na autostradzie, która jest po zupełnie drugiej stronie miasta, i czekała nas jeszcze półgodzinna przeprawa przez miasto. No cóż przynajmniej miasto poznajemy :-)

Deszcz

Zaczyna się pora monsunowa, czy jak? Wczoraj przed naszym powrotem do hotelu była niesamowita ulewa, z bardzo jasnymi i ogromnymi błyskawicami. Ulice po niej były zalane (co zresztą widać na jednym ze zdjęć).


Dziś dopadła nas podobna ulewa. To znaczy niezupełnie dopadła, bo byliśmy w hali, ale nagle zrobiło się ciemno i lunął deszcz z tak ogromną siłą, że na hali ze względu na blaszany dach, nie dało się normalnie rozmawiać i trzeba było krzyczeć.


Mam nadzieję, że nie stanie się to normą, bo chciałbym conieco zobaczyć, a w takim deszczu to raczej za dużo się nie da...

niedziela, 8 kwietnia 2007

Powrót

Cała podróż powrotna to jedna wielka porażka. Zaczęło się już w pierwszym samolocie od rozprysku z otwieranej puszki z sokiem pomidorowym. Później problemy z biletem na lotnisku w Johannesburgu i kilkunastominutowe oczekiwanie kartę pokładową. W końcu lecę. Siedzę sobie grzecznie, a tu przychodzi babka z pytaniem czy mógłbym się z nią na miejsca zamienić - moje miejsce w klasie economic high przy oknie, a jej w economic low gdzieś na środku, więc odmówiłem.


W Paryżu mieliśmy 20 min. spóźnienia, do którego doszło jeszcze opóźnienie autobusu lotniskowego i... nie zdążyłem na mój lot do Katowic (zresztą nie tylko ja). Musiałem załatwiać nowy lot, niestety nie było już bezpośrednio z Paryża do Katowic, pozostał mi lot okrężny przez Warszawę i ponad pięć godzin straty czasu na oczekiwanie i loty. Na szczęście nie było żadnych problemów ze zmianą i jeszcze bardzo przepraszali za zaistniałą sytuację.


To niestety jeszcze nie był koniec tej nieszczęsnej podróży... W Paryżu powiedzieli mi, że bagaż wyleciał już moim pierwotnym samolotem do Katowic i będzie na mnie czekał. Stawiam się więc w biurze bagażowym i okazuje się, że jednak mój plecak 'jeszcze' nie dotarł. Oczywiście czekało mnie składanie zażalenia i wypełnianie papierków co znajduje się w plecaku. Powiedzieli, że się odezwą jak tylko coś będą wiedzieć.


Nie odezwali się... ale przywieźli mój plecak prosto do domu i to w świąteczną niedzielę. Dlatego wybaczam im wszelkie przewinienia... ;-)

piątek, 6 kwietnia 2007

Ostatki

Heh, chyba mam tzw. dołka wyjazdowego. Czasem mi się bo zdarza gdy jestem zmęczony i wyjeżdżam z miejsca, które lubię i opuszczam ludzi, z którymi się zżyłem.


Jeśli pojawi się kolejny projekt lub kontynuacja obecnego w VW South Africa to pamiętajcie o mnie, bo z chęcią się tam wybiorę ponownie...


Asiu Z. pamiętasz naszą ostatnią rozmowę na GG? Chyba wczoraj zmieniłem zdanie tak jakoś przypadkiem ;-P

środa, 4 kwietnia 2007

Bestia

Moja bestia jest bardzo brudna... Hehe, nie wiem o czym Wy pomyśleliście, bo ja o samochodzie :-P Moje boczne szyby są pokryte warstewką soli, która każdego dnia odkłada się z oceanu, mimo że staram się ją usuwać. Jutro będę musiał się za to zabrać porządniej będąc u Takalane, bo nie mam ochoty płacić R1000 (~400 zł) za pucowanie samochodu przez firmę wynajmującą...

niedziela, 1 kwietnia 2007

Skok

Byłem. Skoczyłem. Żyję!


Mój pierwszy w życiu skok na bungee i to od razu dużego kalibru. NAJWIĘKSZEGO! Skoczyłem z najwyższego mostu na świecie, na którym można robić takie rzeczy. I tak jak w reklamie - 216 metrów czystej adrenaliny. Tak, po przetarciu oczu wciąż pozostanie liczba 216 metrów. Tyle ma ten most i tyle doświadczyłem. BYŁO EXTRAAA! Po takim skoku człowiek wie, że możliwe jest wszystko. Była tam dziewczyna, która trzęsła się tak strasznie, że nie mogła papierosa zapalić w takim była stanie przed skokiem... Powiedziała, że musi to zrobić dla siebie. By odżyć po skończonym związku... Czekała bardzo długo (możecie ją zobaczyć na moim ostatnim zdjęciu), a wierzcie mi czekanie z narastającą adrenaliną przy każdej skaczącej przed tobą osobie wcale nie jest łatwe. Ja miałem przed sobą całą 35 osobową wycieczkę amerykanów... Chwila skoku była jak wyzwolenie...


Bardzo ciekawe jest to co się dzieje na platformie, na moście - leci taneczna muzyka, wszyscy się bawią i tańczą na konstrukcji mostu tuż pod jezdnią autostrady, po której normalnie jeżdżą samochody. Panuje rewelacyjna atmosfera, a każdy skok przyjmowany jest wiwatami i oklaskami wszystkich obecnych, mimo że ludzie widzą cię pierwszy raz na oczy. Wszyscy rozmawiają, śmieją się, wymieniają wrażeniami ze skoku.


Jeśli będziecie kiedyś w Południowej Afryce musicie to zrobić. Nasze bungee z dźwigu to nic w porównaniu do TEGO.


Dla zainteresowanych strona firmy oferującej skoki -- www.faceadrenalin.com


RPA2 - Bungee Jumping


RPA2 - Bungee Jumping (moje)