Wyruszyliśmy o piątej rano. Najpierw na Pogorię odebrać spakowaną już wczoraj żaglówkę i potem dalej w kierunku Mazur.
Wszystko było w najlepszy porządku aż do Miasta Stołecznego "W". W pewnym momencie po podskoku na jednej z wielu dziur drogowych naszej kochanej Stolycy (wybaczcie ten akcent, ale poprostu to uwielbiam ;-) usłyszałem z tyłu dziwne "chrobotanie". Okazało się, że urwała się jedna ze śrub podtrzymujących tablicę rejestracyjną i światła przyczepy podłodziowej szurały o asfalt. Oczywiście stało się to na środku zakorkowanej ulicy. Szybkie podwiązanie liną i trzeba się było ruszyć dalej żeby nie blokować ruchu.
Dotarliśmy do Ambasady Indii. Ojciec zaczął naprawiać światła, a ja poszedłem załatwiać wizę. Ta sama przeuprzejma Pani, która zeszłym razem stwierdziła "Niestesty ;-) dostał Pan wizę" (patrz notka z lutego) tym razem oświadczyła, że dokumentów mi nie przyjmie bo nie mam indyjskich i polskich listów polecających, a bez tego wizy nie dostanę. Mimo próśb nic z tego nie wyszło. Nawet jej rozmowa z konsulem nic nie dała. Pozostał telefon do biura i oczekiwanie na listy. Wtedy będę mógł załatwiać wizę.
Ruszyliśmy dalej. Po jakichś 50 km usłyszałem piski z prawego przedniego koła (zapewne klocki hamulcowe nie puszczały całkowicie), a po jakimś czasie i kolejnych wybojach (ach te polskie drogi ;-) pod samochodem zaczęło coś chrobotać na wybojach. Zatrzymaliśmy się i okazało się, że urwała się osłona kolektora. Nie dało się jednak nic zrobić, bo osłona była zbyt gorąca. Jednocześnie prawe przednie koło było tak gorące, że polewane wodą wytwarzało tyle pary co spory czajnik. Musieliśmy trochę poczekać...
Reszta podróży obyła się już bez przeszkód. Wodowanie poszło pięknie, w ciągu dosłownie paru minut i już mogliśmy się przepakować...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz