niedziela, 14 grudnia 2008

Pomelone ;-)

Kontynuując tradycję próbowania nieznanych owoców, postanowiłem dziś posmakować podpatrzonego kiedyś u Wojtka owocu, który wtedy nazwałem wielgachnym grapefruitem ;-) Jak mnie jednak Wojtek uświadomił było to pomelo, mimo że naprawdę podobne jest do zółtego grapefruita ;-)


Wiedząc już jak TO wygląda w środku, nie siłowałem się na podchody z widelcem bądź łyżką i od razu przygotowałem sobie ostro zakończony nożyk.


Skórka okazała się miekka i mięsista, a grubą warstwę wewnętrznej wyściółki musiałem dokładnie obrać nożykiem zanim mogłem w ogóle przystąpić do rozerwania pomelo na cząstki (co wcale nie było aż tak proste, bo trzymały się naprawdę solidnie ;-) Sam miąższ owocu wygląda dokładnie jak miąższ żółtego grapefruita, ma jednak sporo małych żółto-pomarańczowych pestek, zupełnie innych niż w powszechnie znanych cytrusach.


Gdy już przystąpiłem do jedzenia okazało się, że miąższ jest mocno zbity (trzeba było rozcinać nożykiem wewnętrzną skórkę i "wyłamywać" cząstki miąższu). W kategoriach soczystości miąższ jest dość suchy (o wszelkie "pryskanie" sokiem wokoło mogłem się nie obawiać ;-) ale jednocześnie bardzo smaczny. Jakie jest pomelo w smaku? Cóż znowu użyję tych samych słów "podobne do grapefruita" ;-) choć może miejscami trochę bardziej cierpkie i napewno nie tak kwaśne (kwaśności właściwie nie czułem).


Mogę właściwie powiedzieć jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, że po takim owocu inna kolacja nie jest już potrzebna, bo się człowiek jest w stanie najeść. A po drugie, że myślę iż nie było to moje ostatnie spotkanie z tym chińskim owocem :-)


 


PS1> Jeśli znacie jakieś owoce, których moge nie znać ja, a są warte spróbowania - PISZCIE komentarze :-)


PS2> Postanowiłem zebrać wszystkie owocowe notki w jeden nowy dział "owocowa encyklopedia", i kto wie może kiedyś powstanie z tego coś fajnego :-)


Pomelo

piątek, 5 grudnia 2008

Zaległości

Uff, mam niezłe zaległości w udostępnianiu zdjęć i w ogóle informowaniu o tym co się u mnie dzieje... więc czas choć trochę to nadrobić.


Na pierwszy ogień napewno musi pójść moja wycieczka na Równicę i Orłową z początku listopada. Pogodę miałem rewelacyjną, a do tego poganiany smsowymi kuksańcami przez Goldkate zrobiłem parę zdjęć, których efekt zobaczyć możecie poniżej.


2008-11-05 Beskid Śląski - Równica i Orłowa


Muszę oczywiście napisać też o odwiedzinach Kasi i Ani, w trakcie których mieliśmy tak zakręconego humora i w ogóle głupawkę, że zdjęcia wyszły naprawdę przednie (daj Kasi aparat do ręki, to się dziecko nie potrafi skończyć bawić :-D)

2008-11-14 Sesja zdjęciowa z Anią i Kasią

sobota, 29 listopada 2008

Kopniak

Byłem sobie parę(-naście) dni temu w odwiedzinach u siostrzyczki ;-) i... dostałem kopniaka! Może wiecie, a może nie wiecie, ale siostra od paru już miesięcy zaciążona jest, a teraz do tego musi leżeć, więc postanowiłem ją odwiedzić. Posiedziałem trochę, pogadaliśmy, a potem... postanowiliśmy przekonać małego do paru kopniaków ;-) w końcu musi ćwiczyć zanim zostanie zawodowym piłkarzem... Nie było to łatwe, bo nagle nieśmiały się stał, ale w końcu się udało i została spełniona obietnica ;-) Jak się potem (już po moim wyjściu) okazało, chłopak się później nieźle rozbrykał i nie dało się go uspokoić... ;-) Kto wie może następnym razem pokaże jeszcze lepsze wykopy :-P


Pozdrowienia dla siostry i niech jej ciąża lekką będzie... :-D

czwartek, 13 listopada 2008

Dawno temu w trawie...

Jak już kilka osób zdążyło zauważyć na stronce niewiele się ostatnio dzieje. Można by powiedzieć, że ogarneła mnie ostatnio niemoc twórcza (czyt. weny mi brakuje :-P), sam nie wiem dlaczego. Co ciekawe zauważam to ostatnio na wielu regularnie odwiedzanych przezemnie stronach. Ludzie nie piszą lub nawet oficjalnie "zamykają działalność" prowadzoną od bardzo długiego czasu... coś mi się zdaje, że czasy znów się zmieniają i ludzie znudzili się pisaniną...


Ze swojej strony... nie obiecuję poprawy ;-) Nie wiem co przyniesie czas, czy w ogóle będzie mi się chciało pisać. Myślę, że tak, więc "raz na ruski rok" możecie tu zajrzeć i sprawdzić czy coś się zmieniło...


Do zobaczenia :-)

poniedziałek, 13 października 2008

Łóżkowe potyczki...

Nie, nie, ja nie o tym :-P Dziś wieczór po bardzo miłych odwiedzinach postanowiłem rozłożyć sobie łóżko, by trochę poczytać przed snem. Już od samego początku, gdy się wprowadziłem do mieszkania nie dawało mi spokoju dlaczego rozkłada się ono w tak dziwaczny sposób i stwierdziłem, że czas się temu przyjrzeć dokładniej... Cóż okazało się, że trzy z czterech podtrzymujących podczas rozkładania całą konstrukcję śrub jest najzwyczajniej odkręconych. Niestety dostęp do nich był o tyle utrudniony, że mysiałbym być chyba małpiatką operującą zręcznie ogonem, by przykręcić nakrętki dostając się od góry... i tak moje łóżko w dziwny i całkiem nielogiczny sposób znalazło się do góry dnem ;-) Wymagało to trochę akrobatyki cyrkowej by nie uszkodzić czegokolwiek wokoło, a w szczególności ogromnego lustra z drzwi przesuwnych, ale ostatecznie się udało.


Myślałem, że dzięki temu zabiegowi będzie łatwiej... no może i trochę było, przynajmniej paluchy się mieściły... gdyby tylko nie ta uciekająca ciągle śruba to byłaby bajka... trzeba się było położyć na dywanie, troszkę wygiąć ręce, plecy i co tam jeszcze i już... prawie się udało przykręcić ;-) Spróbujmy w takim razie od drugiej strony... ooo tak już lepiej... jeszcze tylko zrobić mały "myk" palcami, żeby nakrętka nie uciekała i już skręcone wszystko jak trzeba.


No tak, ale przecież nie mogę spać na pudle, a łóżko będzie sobie odpoczywać na plecach jak na plaży! Nie ma tak dobrze! ;-) Trzeba więc było zastosować akrobatykę odwrotną, z elementami siłowymi i już mogłem się rozkładać... z laptopem by napisać to co właśnie czytasz :-)

sobota, 11 października 2008

Parapetówa

Nie wiem czy już wiecie, ale od pewnego czasu mieszkam w Gliwicach. W wynajmowanym (niestety jeszcze nie własnym) mieszkaniu. A jako, że mieszkam, to należało grzecznie przyjąć znajomych. Odbyło się to w zeszły piątek, a sąsiedzi nie mogli narzekać, bo byliśmy bardzo grzeczni i nie siedzieliśmy długo.


Nie mam za dużo miejsca w domu, więc była to parapetówa nr 1, więc jeśli nie było Cię na pierwszej zapewne będziesz na kolejnej, w końcu można swiętować bardzo długo :-P Poza tym jak to mówi stare polskie przysłowie "you're always welcome" ;-) dla wszystkich.

piątek, 18 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 5 -> Delhi

Relaks, odpoczynek i śniadanie niemal do łóżka... :-) Zresztą żebyście widzieli jakie śniadanie (zajrzyjcie do zdjęć ;-) Aż mi się wierzyć nie chciało, że za mniejsze pieniądze niż w Dżajpurze mam full wypas śniadanie, którym się najadłem i do tego mogłem się delektować wzrokiem, mmm :-) Takie śniadania to ja rozumiem...


To już ostatni dzień mojej wyprawy i ostatnie kilka obiektów do zwiedzenia. Na pierwszy ogień poszedł Czerwony Fort (Lal Kila), w którego murach do dziś stacjonuje jednostka wojskowa. Jest to duża, zbudowana z czerwonego piaskowca budowla militarno-pałacowa, w której wnętrzu oczywiście nic poza murami nie ma. Choć nie, tutaj bym skłamał - w środku znajduje się niewielkie muzeum broni i piśmiennictwa (głównie arabskiego i pochodnych). Zobaczyć też można dużo mozajek i płaskorzeźb muzułmańskich w białym marmurze, ale ogólnie jest to obiekt bardzo podobny to widzianych już przeze mnie wcześniej.


Po wyjściu z Lal Kila udałem się na wprost przez ulicę, chcąc dotrzeć do najwiekszego w Delhi meczetu (Jama Masjid), jednak po drodze zauważyłem dżinnijską świątynię Digambara i postanowiłem wejść. Nie było to jednak takie proste... wszedłem wprawdzie na dziedziniec (oczywiście po zdjęciu butów!), ale by wejść dalej musiałem zostawić przed wejściem wszelkie metalowe przedmioty (w tym także aparat), a jak słyszałem wyznawcy wchodzą tam kompletnie bez niczego ;-) Ze względu na aparat, który musiałbym zostawić tak po prostu na stojącym sobie przed wejściem krzesełku bez żadnych zabezpieczeń, po prostu zrezygnowałem z tego... :-/


Kontynuowałem więc swoją trasę do Jama Masjid, i po kilkuset metrach byłem pewny, że tam dotarłem... myliłem się jednak ;-) jak się okazało wszedłem do świątyni sikhijskiej. Oczywiście nie było to tak, że się wpakowałem do środka jak jakiś gbur nie zważając na nic :-) Obok głównego wejścia do świątyni znajdowało się drugie przestronne wejście, a w nim drzwi z napisem Przewodnicy. Poszedłem więc tam by się zapytać co i jak muszę zrobić, by wejść do środka. Okazało się, że przyjął mnie bardzo miły i doskonale mówiący po angielsku starszy mężczyzna, Sikh, który szczegółowo wyjaśnił mi jakie zasady panują w świątyni. Dostałem nawet od niego napisaną po polsku kilkunastustronicową broszurę opisującą czym jest Sikhizm :-) a następnie założył mi na głowę specjalną chustę i wszedłem do świątyni. Spędziłem tam ponad godzinę :-) czytając broszurę, robiąc zdjęcia i ogólnie odpoczywając od upału.


Gdy już odpocząłem i poobserwowałem wiernych stwierdziłem, że trzeba się ruszyć i dokończyć zwiedzanie. No i udało się trafić na właściwą ulicę i dotrzeć do meczetu... Pytam się policjantów przed bramą czy mogę wejść. Odpowiedź: oczywiście. Wchodzę do środka. Robię pierwsze zdjęcia. I nagle podchodzi do mnie jakiś staruszek muzułmanin i ostro stwierdza, że muszę sobie iść, wyjść z meczetu! Kłócić się nie będę, bo dżihadu nie chcę wywołać :-D dokańczam więc kilka ostatnich fotek i skoro jestem tu nie mile widziany to udaję się do wyjścia.


Pozostały mi dwa ostatnie punkty programu. Najpierw Purana Kila. Kolejny fort i znowu w stylu muzułmańskim. Zwiedziłem go w dwadzieścia minut, a najciekawszą rzecz zobaczyłem już wychodząc z fortu. Zobaczyłem majnę brunatną, bardzo inteligentnego małego ptaszka z rodu szpaków, wcinającego ogromną zieloną larwę (czy jak inaczej nazwać siedmiocentymetrowego, zielonego pre-motyla ;-)


No to zostało mi ostatnie miejsce - Muzeum Narodowe w Delhi. Byłem tam już wprawdzie podczas wczorajszego spaceru, ale zbyt późno by w ogóle zacząć zwiedzanie. Teraz miałem wystarczającą ilość czasu (tak mi się jednak tylko wydawało :-D) Zacząłem zwiedzanie od parteru i spędziłem tam dwie godziny! Tak ogromnej ilości płaskorzeźb i rzeźb nie widziałem w życiu (nawet w jaskiniach Elury). Dziesiątki różnych stylów rzeźbienia i ilości detali. Niektóre posągi posiadały rzeźbione nawet pasma włosów, a szczegóły załamań ubioru, były na porządku dziennym. Wśród tej kolekcji mógłbym spędzić naprawdę pół dnia i by mi się nie znudziło :-) trzeba było jednak iść dalej, na kolejne piętra. Te mnie, może nie zawiodły, ale po parterze nie zrobiły na mnie takiego wrażenia. Można tam znaleźć dawne ubiory hinduskie i monety z całego subkontynentu indyjskiego. Bogata kolekcja, jednak dla mnie mniej interesująca... wróciłem więc na parter i spędziłem tam kolejną godzinę aż do zamknięcia muzeum ;-)


Przyszedł czas na rozliczenie się z moim kierowcą Sukeesh'em. Wcześniej, jeszcze zanim wyjechałem z Pune, mój znajomy hindus Anand załatwiał z nim całą sprawę i cena maksymalna jaką miałem zapłacić wynosiła 21.000 rupii. Sukeesh zarządał 23.500 rupii, na co oczywiście się nie zgodziłem. Nastąpiły negocjacje, telefony do Pune i obliczenia. Ostatecznie stanęło na 20.000 rupii z czego ja nie byłem zadowolony, ale stwierdziłem, że to tylko pieniądze i zarobie je jeszcze raz. Sukeesh za to był bardzo zadowolony, gdy padła ostateczna suma, stąd wiem, że przepłaciłem o dobrych pare tysięcy rupii. Cóż trudno się mówi, niech ma.


Oczywiście nie posiadałem takiej gotówki przy sobie, więc trzeba było znaleźć bankomat, a wiedząc jaki to stanowi często problem przy kartach bankomatowych posiadających chip, zarządałem konkretnego banku - HDFC (wiedziałem, że ten napewno mi wypłaci). Zaczęło się jeżdżenie po mieście w poszukiwaniu. Trwało to dość długo bez rezultatu, ale w pewnym momencie zobaczyłem bankomat Citibanku i stwierdziłem, że trzeba spróbować. Nie zawiodłem się. Jednak co marka to marka :-)


Pozostało mi już tylko dojechać na lotnisko, poczekać godzinkę i już mogłem się znowu odprężyć w czerwonym samolocie Kingfishera :-)


2008-07-18 Indyjska wyprawa dzien 5

czwartek, 17 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 4 -> Jaipur-Delhi

Wyspałem się. Do 9:00 dałem radę leżeć, potem musiałem się ruszyć, bo nie można za długo się wylegiwać... to nie zdrowe :-P Ale tego dnia nie musiałem się za bardzo spieszyć. Czekała mnie wprawdzie długa podróż do Delhi, ale zwiedzania nie było dużo, szczególnie że wiekszość dżajpurskiego planu zrealizowałem już wczoraj :-) Spakowałem się więc spokojnie i... poszedłem na śniadanie do hotelowej restauracji :-/


No, ale zapomnijmy o rzeczach średnio przyjemnych... trzeba jechać ;-) Podróż miała potrwać ładnych pare godzin, z przerwą na zwiedzanie Alwaru leżącego około 35 km od głównej nitki "autostrady". Nakazałem nawet kierowcy skręcić do Alwaru, jednak po jakichś pięciuset metrach kazałem mu zawrócić... nie wytrzymałbym 70 km po takich dziurach (tam i spowrotem), szczególnie dla miejscowości, która w przewodniku wcale nie przedstawiała się rewelacyjnie (a dużo już później, gdy sprawdziłem to w internecie potwierdziło się to :-) Pojechaliśmy więc dalej, prosto do Delhi.


Już od jakiegoś czasu widziałem, że mój kierowca jest trochę zaziębiony, więc stwierdziłem w Delhi, że dam mu wolne, niech spokojnie odpocznie. Dorzuciłem do tego dwie torebki fervexu i mógł już jechać, a ja udałem się do pokoju.


Pokój jak to pokój... hehe żartuje :-) Pokój był naprawde full wypas... zresztą za tą cenę nie mogło być inaczej :-) Składał się właściwie z dwóch odrębnych pokoi - sypialni i gościnnego oraz ogromnej łazienki, w której od razu wyłożyłem się w wannie, by odpocząć po trudach podróży.


Po kąpieli stwierdziłem, że jest jeszcze wcześnie i fajnie byłoby się wybrać na jakiś spacer. Zwiedzić coś na piechotę. Zajrzałem do przewodnika i ulotek będących w pokoju i już wiedziałem co dziś zobaczę - hinduski parlament oraz Bramę do Indii (Gate to India) stanowiącą łuk triumfalny bardzo podobny do tego z paryskich pól elizejskich. Całość tej wycieczki zajęła mi jakieś trzy godziny i 7 km na piechotę. Loozik :-)


W drodze powrotnej okazało się, że przechodzę właśnie obok parku Lodich i postanowiłem wstąpić i tam. Park jest ładnie utrzymany i bardzo przyjemnie się po nim chodzi, bo można skryć się trochę w cieniu drzew. Znajdują się tam też ruiny Bara Gumbad, będącego kolejnym muzułmańskim grobowcem, jaki zwiedziłem :-)


Już po "spacerze" wieczór spędziłem głównie przed telewizorem (wielu z Was pewnie zrobi wielkie oczy, bo przecież ja nie oglądam telewizji, coż czasem i mnie się zdarzy ;-)


Na koniec jeszcze dwie obserwacje - hindusi nie potrafią używać map, bo ktokolwiek kogo pytałem na ulicy czy w hotelu o pokazanie mi na mapie gdzie jesteśmy i jak dojść do... nie potrafił mi odpowiedzieć :-)


A obserwacja druga to szukanie żon przez hindusów przez ogłoszenia w gazetach ;-) Gdy popatrzycie na jedno z ostatnich zdjęć z dzisiejszego dnia (poniżej) to zobaczycie fragment dobrej i drogiej biznesowej gazety hinduskiej. Można by to przyrównać do strony z polskiego Forbesa. W Indiach w takich magazynach znaleźć można jednak nie tylko wiadomości biznesowe, ale także ogłoszenia matrymonialne na stronach "szukam męża, szukam żony" :-D Powiększcie sobie to zdjęcie i poczytajcie jak hindusi się reklamują ;-)


2008-07-17 Indyjska wyprawa dzien 4

środa, 16 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 3 -> Jaipur

Jak już pisałem w relacji z drugiego dnia wyprawy po przyjeździe padłem spać prawie w ubraniu. Zdążyłem jednak stwierdzić, że mam bardzo ładny i duży pokój, w którym z pewnością będzie mi się wygodnie mieszkało. Nie myliłem się i już następnego dnia rano wstałem wypoczęty i gotowy na kolejne zwiedzanie. Jakież było moje zdziwienie, gdy po tak zachęcającym pokoju moje śniadanie w hotelowej restauracji okazało się kompletną porażką :-( Gdy tam wszedłem około godziny ósmej rano restauracja była pusta, nie licząc kelnera "w sile wieku", że tak to określę.


Przyzwyczajony w poprzednim hotelu (tej samej sieci hotelowej) do sprawnej obsługi i szerokiego wyboru w menu, byłem bardzo zawiedziony tym co zastałem. Mogłem wybrać omlet albo jajecznicę, do tego sok i spalone grzanki. Nie było mowy o jakimkolwiek "szwedzkim stole". Do tego przy pierwszym stoliku, do którego siadłem nóż był brudny jakby ktoś nim wcześniej jadł, a sam stolik (włącznie z tym miejscem) wyglądał na przygotowany dla kolejnego gościa. Oczywiście od razu zmieniłem miejsce. Nie zatarło to jednak niesmaku :-/


No, ale koniec z narzekaniem, bo nie po to tutaj przyjechałem. Czas na zwiedzanie!


Rozpocząłem od Pałacu Miejskiego, położonego w samym centrum miasta. Miasta, które znane jest jako Pink City (Różowe Miasto), ze względu na wszechobecny różowo-czerwony piaskowiec. I tu wielkie zdziwienie... pałac jest z zewnątrz żółty :-D dopiero w jego wnętrzu spora część zbudowana jest z piaskowca.


Tak naprawdę nie wiem kiedy pałac został wybudowany, ale całkiem spore wpływy na jego architekturę mieli brytyjczycy, a pozostałości po kolonialistach spotkać można też w wozowni, gdzie zachowały się brytyjskie karety...


Sam pałac nie jest zbytnio interesujący, natomiast bardzo ciekawa jest historia dwóch ogromnych zbiorników na wodę stojących na dziedzińcu... Otóż maharadża Jai Singh, gdy udawał się w podróż do Wielkiej Brytanii by odwiedzić brytyjską królową kazał przetopić po srebrne monety ze swojego skarbca w dwa ogromne zbiorniki na wodę z Gangesu. Każdy z tych zbiorników może pomieścić 4000 litrów i jest zrobiony z 900 srebrnych monet. Gdy stanie się obok takiego zbiornika, to jego szczyt jest na poziomie oczu. Są naprawde ogromne.


Powstaje pytanie do czego Jai Singh potrzebował tyle wody? Jego podróż do Wielkiej Brytanii i spowrotem trwała mniej wiecej pół roku, a Jai Singh był mocno wierzącym hinduistą. Brał ze sobą wodę z Gangesu, by każdego dnia móc się w niej obmyć. Jest to niepojęte dla europejczyków, ale dla hindusów Ganges to naprawdę święta rzeka :-)


Drugim wartym zobaczenia miejscem w pałacu jest Pawi Dziedziniec (Pritam Niwas Czauk), duży, pusty obecnie plac, do którego prowadzą cztery bramy symbolizujące cztery pory roku. Każda brama jest inna. Posiada inne zdobienia, całkowicie inny ich styl oraz przedstawionego innego boga.


Z pałacu udałem się wąskimi uliczkami wokoło starego miasta, by dotrzeć do Hawa Mahal, Pałacu Wiatrów, niesamowitej fasady budynku (bo pałacem jest to tylko z nazwy) z dziesiątkami okien i okienek służących kobietom żyjącym w pałacu do obserwacji życia toczącego się na ulicach miasta, a samym pozostając niezauważone (by zrozumieć jednak czym jest Hawa Mahal i jak wygląda musicie obejrzeć zdjęcia ;-)


Maharadża Jai Singh postanowił skusić mnie jeszcze raz i zaciągnąć do swojego obserwatorium astronomicznego. Udało mu się, jednak gdy tam wszedłem nie byłem zachwycony. Można tam wprawdzie zobaczyć "monumentalne" instrumenty do pomiaru czasu, jednak całe obserwatorium ze względu na brak opisów i podobieństwo większości instrumentów jest po prostu nudne i było stratą czasu...


W tym momencie postanowiłem wytłumaczyć mojemu kierowcy, by pojechał do muzeum w tzw. Albert Hall. Stety (nie niestety ;-) nie zrozumiał mnie i wywiózł na drugi koniec miasta, dzięki czemu zobaczyłem Pałac na Wodzie. Jest to budowla wzniesiona na niedużej wysepce na środku jeziora, a "nadmiarowa" część wyspy została po prostu zniwelowana pod poziom wody, dzięki czemu pałac zdaje się wyrastać wprost z wody :-) W chwili obecnej znajduje się tam elegancki i mocno chroniony hotel, więc nie dane mi było odwiedzić samego pałacu, mogłem go podziwiać tylko z oddali...


To, że mój kierowca nie zrozumiał mnie naprawdę dobrze się złożyło ponieważ będąc przy pałacu na wodzie zajrzałem do przewodnika i okazało się, że znajdujemy się niedaleko moich kolejnych punktów podróży. Miałem wprawdzie odwiedzić je następnego dnia już w drodze do Delhi, ale stwierdziłem, że skoro już tu jestem i jest dopiero południe to należy to zrobić od razu :-)


Ojj, ale się spiekłem :-D Kark, ręce, twarz i kolana... wszystkie nieosłonięte części ciała :-D Ale od początku...


Miejscem najbliżej położonym był Fort Amber i tam postanowiłem się udać. Dojechaliśmy, wziąłem wodę i powiedziałem kierowcy, że może się przespać, bo trochę to potrwa... i spędziłem w forcie ponad trzy godziny :-)


Cały kompleks jest ogromy. Wszędzie zakamarki, kolejne załomy muru, kolejne pomieszczenia. Wszystko puste i (jak to zwykle w Indiach w takich miejscach) śmierdzące moczem ;-) Nie żałuję jednak spędzonych tam trzech godzin, bo widoki z fortu położonego na szczycie góry są naprawdę ładne i zdjęć tam narobiłem całkiem sporo. Do tego dzięki pobytowi w forcie zauważyłem obiekt, którego w moim przewodniku nie było, a mianowicie Pałac Amber położony w dolinie poniżej fortu.


Pałac Amber stał się w takim razie moim kolejnym celem, bo z góry wyglądał naprawde zachęcająco. Niestety, hinduskie zabytki zwane pałacami nie są takie jak europejskie. W Europie pałac posiada "wnętrze", antyczne meble, obrazy i co to tam jeszcze można w nich spotkać. Hinduskie pałace są puste i... śmierdzą moczem ;-) Amber zaskoczył mnie jednak przez dłuższą chwilę, bo wchodząc w te wszystkie zakamarki pałacowe w pewnym momencie nie wiedziałem, gdzie jest wyjście i którędy wszedłem, mimo że kręciłem się wciąż po tych samych korytarzach (pretty scarry, jak by to Sello określił ;-)


Chciałem tego dnia zobaczyć jeszcze jedną rzecz, a mianowicie mury obronne łączące fort, pałac i kilka okolicznych wzgórz, ale niestety okazało się, że jest to teren wojskowy i nie było mi dane. Dlaczego stare mury wyglądające praktycznie jak Mur Chiński stanowią w XXI wieku teren wojskowy, to ja nie wiem, ale przebywając w tym kraju od piętnastu miesięcy niewiele rzeczy może mnie już zdziwić ;-)


Muszę przyznać, że po tylu godzinach zwiedzania i przebywaniu na słońcu od samego rana, byłem zmęczony i... głodny! Głód poczułem to dopiero teraz, ale pamiętając poranną sytuację ze śniadaniem stwierdziłem, że musieliby mi dopłacić bym tam obiad zjadł. Na szczęście po drodze z centrum miasta do pałacu na wodzie widziałem jeden z hoteli pewnej dobrej sieci (nie będę robił kryptoreklamy :-P) i skierowałem tam swojego kierowcę. Było już wprawdzie dość późno i nie załapałem się na typowy w takich hotelach bufet obiadowy, ale przyjęli moje zamówienie z karty i mogłem się delektować smacznym jedzeniem.


Do hotelu wróciłem późnym popołudniem i po prysznicu spokojnie wyłożyłem się na łóżku, by odetchnąć i poczytać chwilę...


2008-07-16 Indyjska wyprawa dzien 3

wtorek, 15 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 2 -> Agra-Jaipur

Drugi dzień podróży okazał się najbardziej wyczerpującym. Obudziłem się o 6:00 rano (według planu ;-) by jako jeden z pierwszych, bez upału i chmary żebrzących dzieci zwiedzić Taj Mahal. Jak się okazało parkingi znajdują się w odległości półtora kilometra od zabytku i trzeba było dojść bądź dojechać rikszą rowerową. Wybrałem to pierwsze, bo spacer o poranku to w końcu dobra rzecz ;-) Teren wewnątrz tego koła o promieniu półtora kilometra zakazany jest całkowicie ruch pojazdów z silnikami spalinowymi, by jak najdłużej zachować Taj dla potomnych i "nie ubrudzić" go zbytnio.


Do spaceru dołączył się mój późniejszy przewodnik i tak zaczęło się zwiedzanie. Zazwyczaj nie biorę przewodników, bo można spokojnie pozwiedzać zupełnie nie znając historii jednak w Indiach większość zabytków jest pusta w środku i nie posiada żadnych opisów na tabliczkach, co praktycznie wymusza wynajmowanie przewodników potrafiących wskazać bardziej interesujące szczegóły, które normalnie umknęłyby zapewne niezauważone.


Ogólnie Taj Mahal troszkę mnie zawiodło pod względem kolorów (nastawiłem się na większą ich ilość :-) Nie zmienia to jednak faktu, że całość robi naprawdę niezłe wrażenie. Ogromny kilkudziesięciometrowy monument zbudowany z białego marmuru i przylegających do niego zabudowań głównie z czerwonego radżastańskiego piaskowca. W samym mauzoleum zgodnie z muzułmańską tradycją nie wolno robić zdjęć, ale wszędzie wokoło można zobaczyć podobne zdobienia i płaskorzeźby, głównie wspaniale rzeźbione w białym marmurze motywy kwiatowe. Na każdej ścianie kwiaty są inne, tak samo jak "wklejane" mozaiki z różnokolorowych kamieni szlachetnych na białym marmurze. Spędziłem tam ponad trzy godziny oglądając ze wszystkich stron, zaglądając do meczetu i pałacu dla gości, z którego nikt nigdy nie korzystał...


Wypadałoby zostać jeszcze dłużej, ale wiedziałem, że czeka mnie jeszcze sporo tego dnia (m.in. ze względu na opuszczenie zwiedzania Fortu Agra poprzedniego dnia) dlatego wraz z moim przewodnikiem opuściliśmy Taj Mahal rikszą i pojechaliśmy do fortu, ale zanim o nim jeszcze trochę informacji o Taj Mahal. Zbudowany został on na polecenie króla Szahdżahana po śmierci jego ukochanej żony Mumtaz Mahal. Budowa trwała (zależnie od wersji) od 18 do 22 lat (przewodnik twierdził, że 22 lata i stąd tyleż samo wieżyczek na bramie wejściowej). Taj Mahal stoi na brzegu rzeki Jamuny, a po drugiej jej stronie można zobaczyć miejsce gdzie miało stanąć mauzoleum króla. Nie zgodził się na to jego syn ze względu na koszty budowy i wtrącił go do Fortu Agra, gdzie spędził on ostatnie lata swojego życia.


I tu właśnie dochodzimy do Fortu Agra, kolejnej ogromnej budowli na brzegu rzeki. Z murów rozciąga się widok na Taj Mahal (więc Szahdżahal mógł obserwować grobowiec ukochanej) oraz na rzekę, a cała forteca jest naprawdę dobrze umocniona. Budowa fortu do takiego stanu jak dziś trwała podobno 150 lat i ukończona została przez Akbara, który osiadł tam na długi czas. Krół Akbar był muzułmaninem jednak jako człowiek bardzo mądry (politycznie?) potrafił on połączyć bardzo sprawnie różne religie, dlatego też posiadał on trzy żony muzułmankę, hinduistkę oraz chrześcijankę i wszystkie żyły u jego boku w części pałacowej twierdzy (każda w swoim prywatnym skrzydle).


Gdy opuszczaliśmy Agrę było już południe. Największy skwar i brak klimatyzacji w samochodzie :-D Mój kierowca nie znał drogi do naszego kolejnego przystanku w Fatehpur Sikri dlatego chwilę nam zajęło kluczenie po mieście by znaleźć właściwą drogę (każdy kogo kierowca pytał o droge wskazywał w inna stronę ;-/) Udało się jednak i dojechaliśmy do pałacu i królewskiego meczetu Jama Masjid (Meczet Piątkowy) będącego jednocześnie miejscem spoczynku sufickiego świętego Szejcha Salima Czisztiego (informacja dla Sebka - tym razem posiłkuję się przewodnikiem, wszystkiego nie da się pamiętać :-P) Jak się okazuje do swiętego można zwracać się z prośbami i życzeniami, trzeba tylko w jego mauzoleum rozlozyc poświęcony materiał, posypać go kwiatami, a potem zawiązać sznureczki przy każdym skupiając się mocno na swoim życzeniu :-) Jakże mógłbym sobie tego odmówić :-D na zdjęciach możecie mnie zobaczyć w zielonej czapeczce jak wysypuje kwiaty :-D


Nie wiem czy kiedykolwiek byliście w Turcji. Ja odwiedziłem Istambuł i kilka innych miejsc. Zastanawiacie się pewnie czemu nagle z Indii skaczę do Turcji. Otóż będąc w Istambule odwiedziłem dwa meczety i były to pełne budynki, do których wnętrza wchodzili wierni. Podobnie było w Dubaju. Tutaj jednak meczet to jakby jedna ściana tylko, z "płytką" kolumnadą dającą troche cienia. Ludzie modlą się w podcieniach lub zupełnie na zewnątrz rozkładając sobie dywanik na placu i zwracając się w stronę Mekki.


W Fatehpur zostałem bardzo zaskoczony przez kuzyna mojego przewodnika. Otóż zostałem przez niego poproszony o wymianę pieniędzy. Nie mam pojęcia skąd oni mieli złotówki, ale sądzę, że kogoś okradli i próbowali wymienić je na rupie. Nie bawię się w takie interesy, więc od razu odmówiłem. Zresztą wymieniając im te pieniądze sam naraziłbym się na kradzież, bo widzieliby ile mam pieniędzy przy sobie...


Mój przewodnik nie był chyba zbytnio zadowolony z tego, że nie zrobilismy interesu, ale pokierował nas w dalszą drogę do Bharatpuru, a właściwie do parku Koleadeo będącego ostoją ptaków wodnych. Niestety ze względu na okres, w którym pojawiłem się w parku nie było ich tam dużo, ale i tak spędziłem tam dwie godziny. Najlepszą porą by zobaczyć park jest okres po zakończeniu pory deszczowej, gdy jest dużo wody i wprost tysiące ptaków. Kto wie może kiedyś uda się to zobaczyć ;-)


Koleadeo było naszym ostatnim przystankiem na drodze do Jaipuru, do którego prowadziła już prosta choć prawie czterogodzinna droga (ok. 150 km). Sam Jaipur osiągnęliśmy w okolicach godziny 21:30, a jeszcze czekało nas szukanie hotelu na czym spędziliśmy kolejną godzinę... Tego wieczoru padłem spać prawie tak jak stałem ;-)


2008-07-15 Indyjska wyprawa dzien 2

poniedziałek, 14 lipca 2008

Indyjska wyprawa dzień 1 -> Delhi-Agra

Wstałem o 3 rano. Ogoliłem się. Wziąłem prysznic i skończyłem przygotowania do wyjazdu. Dużo tego nie było, bo jestem bardziej trampem niż "rozbestwioną panienką" ;-) W sumie zapakowałem się do małego podręcznego plecaka, włącznie z ubraniami i sandałami. Przynajmniej nie zgubią mojego bagażu w trakcie lotu ;-)


Jeevan przyjechał o czasie i ruszyliśmy na lotnisko. Nie minęło 15 minut jazdy i zatrzymała nas policja drogowa. Rutynowa kontrola, ale... Jevan nie miał przy sobie prawa jazdy. Nastąpiła wymiana zdań, przyszedł jakiś dowódca. Trochę krzyków i proszenia. Gdyby nie to, że byłem w samochodzie (ja biały, obcokrajowiec, jadący na lotnisko ;-) to by go tak łatwo nie puścili. Na szczęście mogliśmy jechać.


Jeevan dokładnie nie znał drogi na lotnisko, więc chwilę kluczyliśmy. W końcu się jednak udało, a samo lotnisko bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Jest bardzo małe (powiedzmy połowa starego terminala w Pyrzowicach) i naprawdę czyste i schludne. Do tego wszystkiego cała obsługa lotniska móei bardzo dobrze po angielsku i... dobrze wygląda ;-)


Równie pozytywnie zaskoczyły mnie "piwne" linie lotnicze (poszukajcie w internecie nazwy Kingfisher Brewery ;-) Leciałem nowym samolotem, ze smacznym jedzeniem i sprawną obsługą. Duży plus.


Krajowy port lotniczy w Delhi przemknąłem tylko bez żadnej kontroli i już byłem na zewnątrz szukając swojego kierowcy. Sukeesh okazał się niezbyt dobrze rozumiejącym angielski hindusem, ale jakoś chyba sobie damy radę. W razie czego będę dzwonić do mojego nadwornego tłumacza czyli Ananda.


Po wyjeździe z portu lotniczego pierwszą rzeczą jaka się rzuca w oczy jest niewiarygodna, w porównaniu do Pune, czystość na ulicach! Nie ma śmieci i wiecznie rozgrzebanych śmietników. Nawet ruch uliczny jakiś taki ustabilizowany. Normalne miasto. Może prawie normalne ;-) bo panuje tutaj niesamowita wilgotność i przy 35 stopniach człowiek czuje jakby przeciekał przez skórę ;-D


Przejazd przez miasto zajął nam ponad półtorej godziny, bo mimo wszystko jest to wielkie miasto, ale dłuższego postoju "doznaliśmy" tylko raz, więc do Bombaju czy Pune się to nie umywa. Dalsza droga poszła już spokojnie i bez rajdowych zapędów kierowcy (z czego się bardzo cieszę ;-)


Nasz pierwszy postój to buda, w której się opłaca podatek drogowy (o którym już chyba wspominałem w notce z Elury). Sukeesh poszedł załatwić formalności, a mnie obsiadło od razu stadko naganiaczy i sprzedawców. Normalka :-( i nie napisałbym o tym pewnie słowa nawet gdyby nie ludzie z małpami na smyczy. Oczywiście oferowali podanie ręki małpce i zdjęcia z nią na ramieniu. Pewnie byłaby to i fajna pamiątka, ale ja nie znoszę takiego męczenia zwierząt (zgadnijcie czemu nie chodzę do cyrku...) Moją odpowiedzią było kategoryczne NIE. Jakieś trzydzieści razy ;-) W końcu sobie poszli.


Ruszyliśmy w dalszą drogę mijając świątynię Sai Baba (która tylko z zewnątrz wydawała się stara), by dotrzeć do Sikandry, gdzie znajduje się grób króla Akbara (Akbar Tomb). Wydawałoby się, że grobowiec będzie miejscem smutnym, ale tak nie jest. Cały teren jest ogromny. Porośnięty piękną zieloną trawą, po której przechadzają się antylopy. Po środku znajduje się właściwy grobowiec, kilkupiętrowy budynek w muzułmańskim stylu, z wieżyczkami i łukowymi przejściami. W przejściach tych często można spotkać pary młodych ludzi robiących tam rzeczy niemile widziane na zwykłej ulicy (czyt. przytulających się i całujących ;-) i muszę przyznać, że było to miejsce, w którym zobaczyłem tak dużą ilość naprawdę ładnych hindusek (oczywiście wszystkie zajęte ;-)


Do samej Agry czekała nas już tylko krótka kilkunastokilometrowa przejażdżka, a potem już tylko hotel. Przed wyjazdem na moją wyprawę stwierdziłem, że muszę zamówić sobie dobre hotele, by cieszyć się w pełni urlopem. Tak też zrobiłem, więc w Agrze zastałem hotel, w którym nie musiałem stać przy ladzie czekając na klucz od pokoju. Załatwili to pracownicy hotelu, a ja siedziałem popijając zimny sok przyniesiony mi przez kelnera.


Tego dnia miałem jeszcze w planach zobaczyć Fort Agra, ale po szybkim rzuceniu okiem na ulotki w hotelu stwierdziłem, że zostało zbyt mało czasu do zamknięcia, a nie zamierzam gonić, by spędzić w forcie pół godziny. Pojadę tam jutro... zaraz po zwiedzeniu Taj Mahal :-)


2008-07-14 Indyjska wyprawa dzien 1

piątek, 4 lipca 2008

Ellora

10 godzin w samochodzie. 600 km przejechanych. Było warto :-) a zaczęło się tak...


Jakoś na początku zeszłego tygodnia postanowiłem, że nie zmarnuje kolejnego czwartku na siedzenie w czterech ścianach i nie ważne czy jest pora deszczowa, czy świeci piękne słońce. Nie i już! Mój wybór padł na Elurę, miejscowość odległą od Pune o około 300 km. Postanowiłem zobaczyć słynne jaskinie i rzeźbione w skale świątynie. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Oczywiście od samego początku nastawiałem się, że pojadę sam bo cała grupa leni kanapowych powie mi "wybij sobie z głowy, że wstaniemy przed czwartą rano..." :-D Okazało się jednak, że nowy południowo-afrykański programista (Sello) z chęcią się ze mną wybierze. Potem, po zadanym "z głupia frant"pytaniu dołączył do nas chiński programista PLC (Lirui). Idealna ilość mieszcząca się całkiem komfortowo w samochodzie :-)


Trzeba przyznać, że jak na wolny dzień pobudka była naprawde wczesna (3:00), bo musieliśmy wrócić jeszcze tego samego dnia, by w piątek grzecznie stawić się do pracy (jak się okazało Sello się od tego wymigał, chorymi zatokami ;-) Wyjazd był zaplanowany na czwartą i co zaskakujące o tej porze wyjechaliśmy (pamiętacie kierowcę, dzięki któremu nie zdążyłem kiedyś na samolot? właśnie on nas woził :-)


Podróż oczywiście dłużyła się niemiłosiernie, ale czego oczekiwać od pięciu godzin podróży wsród średnio ciekawego krajobrazu. Po drodze minęliśmy przewróconą ciężarówkę (to chyba normalka w tym kraju), zrobiliśmy kilkudziesięciokilometrowy slalom na remontowanej "autostradzie" i w końcu dotarliśmy do Elury.


Po śniadaniu zjedzonym w miejscowym hotelu, poszliśmy zwiedzać... a po drodze oczywiście obsiadło nas stadko naganiaczy, sprzedawców i wszelkiej innej maści naciągaczy. Na szczęście udało nam się od nich opędzić. Co znamienne jeden z nich chciał nam sprzedać naszyjnik. Cena zaczynała się od 250 rupii i ostatecznie spadła do Rs50, choć ja wciąż uparcie stałem na stanowisku, że więcej jak Rs20 mu nie dam :-D tak więc sami widzicie jak to tutaj wygląda.


A skoro już mowa o pieniądzach, nie zdziwiłem się zbytnio gdy kupując bilet wstępu zapłaciłem za niego Rs250, a hindus stojący w kolejce przede mną zapłacił za ten sam bilet Rs10! Sello określił to jednym zdaniem "They are ripping us off!" (tłumacząc grzecznie na polski "obrabiają nas z pieniędzy" ;-)


Gdy weszliśmy na teren od razu wiedzieliśmy, że to będzie udany dzień. Przywiał nas pięknie utrzymany park (podziękować UNESCO trzeba :-) a zaraz za nim Kailasha Temple, ale o świątyni napiszę za chwilę...


Zwiedzanie rozpoczęliśmy od jaskini / groty numer 1. Choć w sumie nazwa ta jest niewłaściwa, bo nawet jeśli kiedykolwiek były to jaskinie to w tej chwili (od VI-IX w n.e.) nimi nie są. Będę nazywał je mimo wszystko grotami, bo tak podaje przewodnik, a ja po kilku minutach prób wymyślenia lepszej nazwy niestety jej nie znalazłem.


I w tym miejscu muszę zrobić kolejną przerwę na wyjaśnienie czym tak naprawdę jest kompleks świątynny w Elurze :-) Cały kompleks składa się z 34 grot (świątyń) buddyjskich (1-12), hinduistycznych (13-29) i dżinijskie (30-34). Wszystkie powstawały mniej więcej w tym samym czasie i pokazują jak koegzystowały ze sobą różne religie w Indiach. Wszystkie zostały wykute w skale (niekiedy groty sięgają na 30m w głąb góry) i są bogato zdobione, z ogromną ilością rzeźb i płaskorzeźb.


Jak już pisałem zaczęliśmy od groty numer 1 i... okazała się tylko wielkim pomieszczeniem, jakby wielkim przedsionkiem od którego prowadziły wejścia do "cel" mnichów (znajomych buddystów proszę o wyjaśnienie do czego mogły służyć niewielkie podwójne otwory w ścianach widoczne na jednym z pierwszyc zdjęć?) Na szczęście grota numer 2 była już znacznie ciekawsza, a każda następna wydawała się bardziej interesująca, bardziej bogata w zdobienia i rzeźby. Muszę powiedzieć jedno - takiej ilości Buddów to ja w życiu jeszcze nie widziałem (wiem, że jeszcze widziałem mało, ale dajcie mi się nacieszyć :-P). W każdej grocie Budda w innej pozie (choć najwięcej chyba było nauczającego), każdy wysoki na 2-3 metry (i to w dodatku siedząc! :-) wykuty w bloku skalnego. Mimo dużych zniszczeń wciąż na większości posągów rozpoznać można było szczegóły "skalnego" ubrania, zdobienia głowy i cała masę innych drobnych detali. Każdy Budda otoczony był przez inne posągi, oczywiście każdy inny, a poszczególne sale przedstawiały inne sceny...


Przechodziliśmy tak z groty do groty coraz bardziej zafascynowani i jak japońscy turyści cykaliśmy tony zdjęć (szkoda, że ze względu na ciemności większość nie wyszła tak jakbym tego chciał :-( aż dotarliśmy do groty numer 10 będącej jedyną prawdziwą chaitya w Elurze. Podobną mogliście już zobaczyć na moich zdjęciach z wyprawy do jaskiń Karla. Łukowe sklepienie i główna nawa otoczona rzędem ozdobnych kolumn, a w głębi ogromna stupa z czterometrowym nauczającym Buddą. Oczywiście nie odpuściłem sobie przejścia w około stupy poświęcając je gliwickiej sandze :-) Tam też dowiedziałem się co oznaczają poszczególne gesty siedzącego Buddy (może Wam kiedyś opowiem i pokażę jeśli będziecie chcieli ;-)


Następne dwie groty (a ostanie buddyjskie) są trzypoziomowe. Na każdym poziomie znaleźć można kilka osobnych sal medytacyjnych i kolejne ogromne posągi Buddy. Uff dużo ich jakby nie patrzeć ;-)


Grota numer 13 od razu zwraca uwagę całkowicie innym stylem zdobień. To pierwsza grota hinduistyczna. Znaleźć tam (i w następnych) można posągi Siwy, Parwati, Wisznu, Ganesha, czasem też Hanumana no i obowiązkowo byka wskazującego na lingam (cokolwiek Wam to słowo mówi ;-). Posągi tańczące, walczące ze złem i leżące. Posągi z ośmioma rękami i posągi z czterema głowami :-) By je wszystkie rozpoznać i określić co przedstawiają naprawdę trzeba znać hinduską mitologię. Nam każdy po kolei pokazywał i objaśniał nie znający angielskiego sprzątający tam hindus. Słów było mało, ale wystarczały by objaśnić nam wszystko co trzeba, reszty dowiedzieliśmy się od przewodnika w świątyni kailash'y.


Świątynia kailash'y (Kajlasanatha) to OGROMNA wykuta w całości z bloku skalnego świątynia ku czci Siwy jako króla góry Kailasa. Słowa nie są w stanie oddać ogromu pracy jaki musiał być włożony w stworzenie czegoś tak monumentalnego, musicie obejrzeć to na zdjęciach. Gdy wchodziliśmy na teren kompleksu świątynnego (przechodząc niedaleko w drodze do groty nr 1) Kailasha nie zrobiła na nas aż tak wielkiego wrażenia, jednak teraz gdy zobaczylismy ją z bliska i mogliśmy udać scieżką by obejrzeć ją z góry, byliśmy pod prawdziwie zafascynowani. Największe wrażenie robi widok z góry, patrząc trzydzieści metrów w dół na wykutą w całości z ogromnego bloku skalnego, na którym w tym momencie stoisz. Niesamowite uczucie widzieć poniżej zabudowania świątynne i wiedząc, że ludzie mozolnie wykuwali je od góry, planując jak całość będzie wyglądać zaczynając "budowę" od dachu :-)


Całość zabudowań włącznie ze ścianami i dachem pokryte są rzeźbami i płaskorzeźbami, których stworzenie wymagało 150 lat pracy. Z tego co opowiadał przewodnik swój udział w tym dziele sztuki mają nie tylko hindusi, ale także grecy, chińczycy i inne narody świata... co widać po różnych stylach rzeźb "podtrzymujących" całość.


Według legendy układ świątyni tworzy rydwan, którym podążają Siwa ze swoją małżonką Parwati. Ale jest to rydwan bez kół. Porusza się on na grzbiecie licznych słoni, lwów i tygrysów, których dziesiątki spotkać można wokoło głównego budynku świątyni. Rydwan ten ciągnięty jest również przez dwa ogromne słonie widoczne po obu stronach świątyni. A światła bogom dostarczają dwie ogromne pochodnie symbolizowane przez słupy stojące obok ciągnących słoni.


Wewnątrz świątyni ściany są zdobione historiami z życia bogów oraz ludzi. Nie stronią także od scen z kamasutry, choć do płaskorzeźb z Khadżuraho się raczej nie umywają... ;-)


Całość Kailash'y robi imponujące wrażenie i spędziliśmy tam z przewodnikiem ponad godzinę słuchając opowieści o poszczególnych częściach świątyni i poznając choć drobną cząstkę hinduskiej mitologii. Oczywiście na tym nie kończyło się nasze zwiedzanie... w końcu byliśmy dopiero na nr 16 :-)


Aż do ostaniej hinduistycznej groty (nr 29) i po zobaczeniu Kailash'y nie robiło to już na nas aż tak wielkiego wrażenia, choć wciąż było interesujące. Każda z grot (także tych buddyjskich) wykuta jest w podobny sposób - tworzy spore pomieszczenie, na którego końcu jest drugie z właściwym religii obiektem kultu. W hinduiźmie jest to lingam, falliczny kształt symbolizujący połączenie Siwy i Parwati. Lingam składa się z dwóch części dolnej przypominającej waginę (joni) oraz górnej przypominającej penisa (lingam). Hindusi modląc się składają na lingamie dary takie jak pieniądze, kwiaty czy jedzenie w postaci orzecha kokosowego, czasem także polewają go krowim mlekiem :-)


Groty dżinijskie okazały się ciekawsze niż poprzedzające je hinduistyczne, głównie za sprawą zmiany stylu zdobień oraz pojawiających się postaci. Przynam się szczerze, że nie wiem czym poza całkowitym "zaniechaniem" zabijania wszelkiego życia (włączając w to zasłanianie sobie ust by przypadkiem nie zabić muchy, która mogłaby tam wlecieć), jednak do pewnego stopnia rzeźby przypominają mi buddyjskie. Można zobaczyć jednak nie tylko posągi Buddy, ale także nagich mężczyzn i kobiety, w tym mężczyzn przypominających nagiego stojącego Buddę.


Muszę przyznać, że nachodziliśmy się w Elurze naprawdę nieźle i w najmniejszym stopniu nie żałuje tak intensywnie spędzonego (wolnego) czwartku. Spędziliśmy w kompleksie świątynnym prawie sześć godzin i po późnym obiedzie, zjedzonym w tym samym hotelu co rano, wsiedliśmy do samochodu w drogę powrotną... Moi kompani padli od razu, a kierowca po jakichś pięciu minutach od wyruszenia zapytał zdziwiony "oni już śpią?". Spali. A ja chwilę później również ;-)


 


PS> Bardzo dziękuję Kasi za wiarę w moją moc twórczą do stworzenia tej notki ;-) Chyba się udało, choć zajęło to cały wieczór :-)


2008-07-03 Indie - Ellora
2008-07-03 Indie - Ellora (Lirui)

niedziela, 29 czerwca 2008

Ocieliło nam Indie

Wracam dziś do tematów zwierzęcych, bo drogi obecnie zapełniły się (w dosłownym tego słowa znaczeniu) krowami, bykami, cielętami i w ogóle bydłem niekoniecznie hodowlanym (panią doktor weterynarii proszę o ewentualne sprostowanie terminów użytych w niewłaściwym znaczeniu ;-)


Jak do tej pory widywaliśmy codziennie na ulicach krowy. Nie dziwota, w końcu w Indiach przebywam, ale teraz jest ich prawdziwe zatrzęsienie. Wszędzie można zobaczyć przechadzające się grupki byków maści i gatunków przeróżnych, czasami udających że chce im się powalczyć trochę na rogi (tak dla podtrzymania reputacji to chyba robią ;-)


Byczki zazwyczaj można spotkać w okolicach niewielkich stad krów (także gatunkowo zróżnicowanych bardzo ;-) ale nie myślcie sobie, że byczki chcą sobie pohulać. To już mamy za sobą od kilku miesięcy. A wiem to stąd, że takiej ilości swieżej cielęciny to ja w życiu jeszcze nie widziałem (wybaczcie skojarzenie kulinarne, ale burczy mi w brzuchu :-D


Oczywiście krowy jak to krowy pasą się. A robią to gdzie się da. Zazwyczaj w okolicach targu warzywnego w Pimpri i wszelkich przydrożnych śmietnikach. Co ciekawe w okolicy jest piękna, zielona i soczysta łąka, a na niej... pustka. W ciągu ostatnich dwóch tygodni, od kiedy obserwuje stały wzrost krowiej populacji Pune, nie pojawiła się na tej łące ani jedna sztuka, za to śmietniki są rozgrzebane niemiłosiernie (choć jeśli ktoś tutaj nie przebywa dłużej to nie zobaczyłby raczej wielkiej różnicy w stosunku do "normalnego" rozgrzebania ;-)

czwartek, 26 czerwca 2008

Prawo Murphy'ego

Wiecie, że prawo Murphy'ego naprawdę działa? Dziś przez cały dzień nie było prądu. Czytałem, odsypiałem, gotowałem obiad itp. W pewnym momencie o 16:54 stwierdziłem, że ide na dół zobaczyć co robią M&M i "a nóż, widelec" tam jest prąd i tylko coś z bezpiecznikami wybiło na piętrze. Jakież było moje zdziwienie, gdy schodząc na dół zobaczyłem włączone światło. Oczywiście wróciłem się na górę zobaczyć co z bezpiecznikami i... okazało się, że w moim pokoju już też jest prąd. Włączyli go dokładnie w momencie, gdy schodziłem po schodach... (a może pomogła ta moja "interwencja"? ;-)

czwartek, 19 czerwca 2008

Godz. 11:00

Nawiązując do notki Godz. 7:00 napiszę dziś o moich spostrzeżeniach o godz. 11:00 ;-)


Godz. 11:00 jest baardzo zatłoczona. Mam dziś dzień wolny, więc lekko okrężną drogą wybrałem się na zakupy. Okrężną ponieważ trzeba było przejechać przez Pimpri. Tak zatłoczonych przechodniami ulic dawno już nie widziałem. Ze względu na dzień bez prądu Masa ludzi wyległa na ulice zrobić zakupy. Jednocześnie o tej porze na ulicach była ogromna ilość uczniów, wszyscy w szkolnych mundurkach wracający do domu lub rozmawiający przed szkołą. Byli po prostu wszędzie. Nawet w dzień wagarowicza w Polsce nie widziałem tylu uczniów na raz ;-)


Jednocześnie co bardzo dziwne te masy ludzkie robiące zakupy były tylko na targu i w okolicach, a wiem to stąd że odwiedziłem potem dwa centra handlowe i wszędzie było... pustawo. Jedynie w Dorabjees można było spotkać całkiem sporo euro-amerykanów jak ja nazywam obcokrajowców nie-azjatyckiego pochodzenia, bo tam koncentruje się ich zakupowe życie ;-)

Charytatywne uzupełnienie adresów :-)

Wstałem dziś o 7:00, bo spać już nie mogłem (a wolny dzień mam ;-) i postanowiłem uzupełnić moją listę adresów do zajrzenia. Dodałem nową kategorię "Zaglądaj codziennie", z adresami stron do codziennego charytatywnego klikania (Pajacyk, Fundacja Rozwoju Kardiochirurgii w Zabrzu, Fundacja z Miłości Serc).

Uzupełniłem też zwykłą listę adresów o Transplantacje i Krewniaków, i mam nadzieję że te strony także odwiedzicie.


PS> Pamiętajcie też o będącej od dawna na liście Fundacji Pegasus zajmującej się ratowaniem koni...

środa, 18 czerwca 2008

Trójkąt... indyjski

Być może wiecie (a może nie ;-), ale postanowiłem trochę pozwiedzać Indie przed wyjazdem. Początkowo mój plan zakładał Taj Mahal, a później dalej na północ by zobaczyć najwyższe góry świata - Himalaje.


Piszę "zakładał" :-) ponieważ dwa dni temu podążając za - nieumyślną - podpowiedzią Patrika postanowiłem go zmienić, ponieważ w tym roku pora deszczowa zaczyna się troszkę wcześniej... a to oznacza, że w Himalajach nie będę miał co robić, jeśli będzie lało.


Mój obecny plan przedstawia się następująco - przylatuję do Delhi i od razu wsiadam w samochód do Agry by zobaczyć Taj Mahal. Spędzam w Agrze noc, a rano zwiedzam. Po południu wyjeżdżam do Jaipuru, by tam spędzić dwie noce i zwiedzić go dokładniej (a podobno jest tam co zwiedzać :-), i wracam z małymi przystankami do Delhi by tam spędzić ostatni dzień. Plan się podoba? Mam nadzieje na dobre zdjęcia i "hard sightseeing", więc... trzymajcie kciuki :-D


Poniżej taka mała mapka, żebyście wiedzieli gdzie co leży :-)



Wyświetl większą mapę

niedziela, 8 czerwca 2008

Czerwcowo ;-)

I znowu podróżuję "z przygodami". Ale spokojnie, nic się nie stało :-)


Możnaby powiedzieć, że cała moja historia obecnej podróży zaczęła się jeszcze w Indiach. To właśnie wtedy wysłałem zamówienie na bilety lotnicze. Sprawdziłem sobie połączenie i poszło do naszego "biura podróży". Odpowiedź przyszła, praktycznie gdy już wyjeżdżałem. Rzuciłem na nią tylko szybko okiem, ale że wyglądało ok to zatwierdziłem i zadzwoniłem do firmy o przelew. Zadowolony wróciłem sobie do Polski, a tu zdziwienie... Monika znalazła w bilecie błąd. Oczywiście kolejne telefony, kolejne dogadywanie się i niestety kolejne pieniądze do zapłacenia...


Rezerwacja została zmieniona, a ja udałem się na (zasłużony) urlop. Na dwa dni przed wyjazdem jak zwykle wysłałem maila do Paresha o zorganizowanie mi transportu z lotniska do Pune i... zauważyłem kolejny błąd w bilecie! I to całkiem poważny. Okazało się, że mój powrót został wykupiony na 20. czerwca zamiast na 20. lipca. Tym razem to się już wkurzyłem konkretnie. Na siebie, że nie sprawdziłem i na kobietę, która czytać nie potrafi i popełnia dwa poważne błędy w jednej rezerwacji. Oczywiście nie obyło się bez kolejnych kosztów :-/ jednak tym razem agent też partycypował (spróbowałby nie...)


No dobra lecę. Jak zwykle pobudka o 3:00 i podwózka na lotnisko przez ojca. Lot do Frankfurtu z piękną pogodą i co ciekawe byłem jedyną osobą odbierającą bagaż z tego lotu :-) Później było kilka godzin siedzenia we Fraporcie i kolejny spokojny, i rzekłbym komfortowy lot. Dzięki rozmowie z niemcem pracującym na Check-in o zbliżającym się meczu Polska-Niemcy, dostałem miejsce obok pewnego niemca, który i tak się chwilę potem wyniósł do kolegów w innym rzędzie i miałem trzy miejsca dla siebie, a więc pełna wygoda :-D


W Dubaju postanowiłem wypróbować moją srebrną kartę (tak po prawdzie to niebieską, ale srebro już za loty się należy ;-) i wszedłem sobie do loży biznesowej. Oczywiście wziałem sobie kolację i pogadałem trochę na GG... :-)


W autobusie lotniskowym wiozącym nas do samolotu byłem jedynym białym, a obserwując halę odlotów i później ludzi wsiadających do samolotu, wydaje mi się że na ten lot przypadło tylko pięciu nie-hindusów...


Do tej pory określiłbym całą podróż jako "wow" (czyt. łał ;-) i dlatego gdy w Bombaju podali jakiś komunikat, w którym jedno z nazwisk skojarzyło mi się z moim, pomyślałem "znowu zgubili mój bagaż". Ale jednak nie ;-) Po dłuższym wprawdzie oczekiwaniu, ale jednak mój plecak grzecznie wyjechał na taśmie, a ja udałem się do wyjścia.


Przylatując do Indii przygotujcie się na skanowanie plecaka nie tylko, gdy wyjeżdżacie ale także gdy wjeżdżacie do kraju. Po co skanują bagaże? Nie mam bladego pojęcia, skoro były już skanowane w porcie odlotu. W każdym bądź razie tym razem kolejka, ze względu na nabity do granic możliwości samolot, była wyjątkowo długa... ale od czego mój biały kolor skóry. Jeden z celników wyłowił mnie z tłumu, zapytał czy to cały bagaż jaki mam i puścił wolno bez skanowania :-)


Moje szczęście nie trwało jednak długo... wychodząc z hali przylotów nie zastałem zamówionego samochodu, a po telefonie do Paresh'a wiedziałem już też, że nie ma on informacji o moim przylocie :-/ Jest to tym bardziej dziwne, że przesyłałem mu maila, a poprzedniego dnia jeszcze z Frankfurtu wysłałem sms'a do austriackiego menedżera projektu, żeby potwierdzić kiedy przyjeżdżam i że oczekuje na samochód. Mam nawet na telefonie potwierdzenie dostarczenia sms'a na indyjski numer, więc nie może się wyprzeć, że go nie dostał :-)


W rozmowie z Paresh'em ustaliłem, że biorę taksówkę bezpośrednio z lotniska, a oni pokrywają koszty. I to właśnie w tej "mknącej" 80-tką po indyjskiej autostradzie taksówcę piszę tą notkę. Na razie jestem w połowie drogi, zobaczymy co będzie dalej... :-D


A dalej napotkaliśmy ciężarówkę lężącą w rowie dachem do góry - na prostej drodze, więc nie ma mowy by przekoziołkowała na zakręcie, kierowca musiał zjechać na pobocze, które na autostradzie jest obniżone i poprostu kopyrtnąć się :-D (nie takie rzeczy już w Indiach widziałem, wiec mogę w taką historię uwierzyć :-)


Później przejechaliśmy przez kilka tuneli i zauważyłem, że kierowcy zamiast włączyć w nich światła by coś widzieć to włączają światła awaryjne i tak migając jadą przez cały tunel i jeszcze z kilometr za nim ;-) I tak trochę śmiesznie, trochę sennie minęła mi podróż samochodem, a potem... padłem na łóżko :-)

wtorek, 27 maja 2008

Dubai

Do Dubaju przyleciałem o godz. 6:00 rano. Wsiedliśmy do autobusu lotniskowego i tak jak się spodziewałem podali komunikat "kto się tylko przesiada w Dubaju, wysiadka na pierwszym przystanku, kto zostaje jedzie dalej", oczywiście ludziska w autobusie się pogubili i szturmem wszyscy wysiedli na pierwszym przystanku :-) Ja, mimo że wiedziałem o wysiadaniu to też się trochę zakręciłem jak mi 100% ludzi z autobusu wysiadło i zostałem w nim sam, na szczęście zaraz jakaś starsza para wróciła do autobusu po rozmowie z pracownikami lotniska.


Gdy dojechaliśmy do terminalu zaczęła się cała zabawa z wizą wjazdową. Tak jak się obawiałem, mimo że od 2004r. Polska jest w UE to niestety Polacy muszą wykupić wizę wjazdową :-/ No i mój portfel uszczuplił się o kolejne $75. Najlepsze było to, że terminal kasowy na lotnisku nie chciał przyjąć żadnej z moich kart bankowych, a gdy poszedłem do bankomatu znajdującego się zaraz obok, ten bez zająknięcia wypłacił mi 1000 dirham. I właśnie dlatego mam w portfelu kilka kart wydanych przez różne instytucje...


Wiza jest. Przekraczam granicę. No chyba jednak nie tak szybko - "Proszę udać się do pokoju nr 2 po podpis na wizie" :-/ Gruby Arab bierze mój paszport, szuka stempla izraelskiego (podstawowa praktyka dla wszystkich paszportów), nie znajduje go oczywiście, bo tam mnie jeszcze nie wywiało. Następnie pyta się kolegi jak się w języku arabskim pisze Poland i szuka mnie w jakiejś bazie danych. Tam też mnie nie znajduje i kręcąc z niezadowoleniem wąsem wbija pieczątkę i podpisuje się na wizie.


Odebrałem bagaż, wsiadłem do taksówki i wiedziałem, że na taksówki to ja wydam tu majątek. Nie dlatego, że są drogie, bo można powiedzieć, że ceny są porównywalne do polskich, ale niestety w ferworze wyboru hotelu pomyliłem nazwę Sharjah z Jumeirah i mój hotel znalazł się w Emiracie odległym o 15-20km od Dubaju :-( Cóż takie życie...


Tego pierwszego dnia postanowiłem, że nie będę się wybierał do Dubaju, tylko zwiedzę sobie Sharjah będące oficjalną stolicą sztuki w Emiaratach. Trochę się tym rozczarowałem, ale przynajmniej zwiedziłem sobie stary Fort, Heritage Village i pochodziłem trochę po porcie. I tak mi minęło do godz. 13:30. Pół dnia wciąż przedemną! Pada decyzja, jadę jednak do Deira, jednej z dzielnic Dubaju. Wsiadłem do taksówki i... jechałem prawie dwie godziny! :-D Ruch w okolicach Dubaju jest przez cały dzień tak wielki, że wszystkie samochody na czteropasmowej autostradzie łączącej Sharjah poruszają się żółwim tempem. Miałem jednak czas nauczyć się arabskich cyfr. Udało mi się to porównując arabskie i łacińskie napisy na rejestracjach przejeżdżających samochodów.



Wyjazd do Deiry okazał się bardzo dobrym pomysłem. Spędziłem tam pół dnia łażąc wte i spowrotem. Byłem na lokalnych bazarach nazywanych tutaj Souq, sprzedających zioła i przyprawy (Spice Souq), ubrania i inne różności (Old Souq) a także złoto (Gold Souq). Zwiedziłem port i przystań "promową" (Sabkha Station), i ogólnie nałaziłem się niezmiernie co mnie bardzo cieszyło :-D


Pod wieczór przypomniałem sobie, że mam problem z zamówieniem na moje safari na pustyni i postanowiłem pojechać do Jumeirah, gdzie znajduje się biuro firmy, w której zamawiałem safari. Wybrałem się tam double deckerem czyli turystycznym dwupokładowym angielskim autobusem, oglądając jednocześnie wszystko co wokoło można zobaczyć. Patrząc na mapę, która dostarczali w double deckerze, wydawało się że od jednego z jego przystanków jest blisko do tego biura, okazało się jednak, że mapa jest wydrukowana bez skali i będąc w Jumeirah musiałem wziąć taksówkę by tam dojechać... Szczęściem dogadałem się z bardzo miłym pakistańskim taksówkarzem, że na mnie poczeka i potem zawiezie mnie do hotelu (a wcale nie jest tak łatwo znaleźć taksówkarza, który by chciał jechać w takich korkach z Dubaju do Sharjah).


Sprawę w biurze wycieczkowym załatwiłem i "pomknąłem" do hotelu, a tam... po prostu padłem na łóżko i zasnąłem o godz. 19:30 :-)


Następnego dnia oczywiście czekałem na telefon. Mieli dzwonić o 9:00, no maksimum 9:15. Wyczekałem do 10:00 i powiedziałem w hotelu, żeby mi zostawili wiadomość. Jak się później okazało moje safari było tego samego dnia i zaczynało się o godz. 16:00 co oznacza, że je straciłem. Kiedyś to sobie będę musiał odbić, może w jakimś Egipcie lub Tunezji... zobaczymy co czas przyniesie i gdzie mnie znowu wywieje :-P


W każdym bądź razie tego dnia kontynuowałem moją wycieczkę double deckerem. Odwiedziłem m.in. słynny hotel Burj al-Arab i Dubai Museum oraz dzielnicę Bur Dubai, a wieczorem... spędziłem ponad godzinę na szukaniu taksówki, która by mnie zabrała do hotelu :-/ Ogólnie muszę przyznać, że ten dzień bardziej mi się udał, ale tak jak poprzedniego padłem całkowicie ze zmęczenia o 20:00!


Na koniec takie moje małe podsumowanie Dubaju: już od dawna byłem bardzo pozytywnie nastawiony do tego miasta i podróż tam była moim małym marzeniem, niestety bardzo rozczarowało mnie to miasto. To raj dla ludzi lubiących biegać po sklepach i centrach handlowych. Raj dla architektów, którzy moga czerpać pomysły i rozwiązania garściami. Ale nie jest to mój raj - nie lubię biegać po sklepach, a te wszystkie piękne budynki zlewają się dla mnie w jedną papkę budowlaną, bo jest ich bardzo ( + bardzo, bardzo) dużo, stoją w odległościach ~20 metrów od siebie. Nie mówię, że tam nigdy nie wrócę, ale jeśli już to do jakiejś oazy luksusu, z prywatną plażą, spa i w ogóle super full wypasem...


A teraz byście i Wy mogli conieco zobaczyć, przedstawiam zdjęcia ;-)


2008-05-24_26 UAE - Dubai

poniedziałek, 19 maja 2008

Godz. 7:00

Godzina 7:00. Wyjeżdżam do pracy. Tak jak codzień. Trasą zmienianą raz na tydzień, by nie zanudzić się całkiem...


Rozpoznaje okolicę. Widzę często tych samych ludzi. Otwierających sklepy, zmywających naczynia czy... dzieciaki grające w krykieta. Wyobrażacie to sobie? Tak wczesna poranna godzina, a wszędzie można spotkać grupy dzieciaków grających w krykieta. Świątek, piątek czy niedziela dzieciaki o siódmej rano są na nogach. W Polsce takie coś jest nie do pomyślenia, ale wynika to z faktu, że już kilka godzin później jest tak gorąco, że nie ma mowy o jakimkolwiek bieganiu dlatego wszyscy wykorzystują chłodniejszy czas.


Muszę przyznać, że takie obserwowanie codziennego życia hinduskich ulic, jest bardzo zajmujące :-) Ani się człowiek nie obejrzy, a mija cała prawie półgodzinna podróż... Po drodze spotykam jak zawsze babcię zmywającą, przy "osiedlowym" kranie, górę naczyń po rodzinnym śniadaniu. Mijam dzieciaki idące do szkoły (co ciekawe o tej porze są to głównie dziewczynki), wszystkie w jednakowych szkolnych ubrankach. A nawet mijam ten sam autobus - stary, zakurzony i rozpoznawalny tylko i wyłącznie po zblakłej reklamie na boku, bo numeru nigdzie na nim nie widać :-)


Jest znacznie więcej osób, które rozpoznaje już mijając je codziennie. Tak naprawdę to zaczęło się to od pewnego grubaska z farbowanymi na rudo włosami, którego spotykałem zawsze idącego po tym samym wiadukcie. Poźniej doszła charakterystycznie wyglądająca kobieta na skuterze - zawsze w czapeczce z daszkiem, dopasowanej do koloru sari :-D


Oczywiście nie mogę zapomnieć o wszechobecnych krowach maści i gatunku wszelakiego, w chwili obecnej w ilości znacznie jeszcze większej, bo jak widzę cielaków przybyła cała masa i widać nawet takie, które niezbyt pewnie jeszcze chodzą...


Tak to mija moja codzienna podróż do pracy... Podróż spowrotem mija dość podobnie, na obserwacji otoczenia, choć w tym przypadku nie rozpoznaje już ludzi, bo jest ich zbyt wielu wokoło i zazwyczaj ociekam wtedy potem (a czasem nawet przedtem ;-P) Dziś temperatura i wilgotność przekraczają wszelkie granice, a jest dopiero godzina 9:00 (łabędzi śpiew o deszcz?) Przynajmniej na razie jest względny spokój i czekam na części w klimatyzowanym pomieszczeniu, ale już wkrótce pewnie zacznie się kolejna bieganina i pot lejący się hektolitrami. Rozmawiałem przed chwilą z Vijay'em o deszczu... może w przyszłym tygodniu... ale wtedy mnie tu nie będzie, bo będę z Wami :-)

sobota, 17 maja 2008

Jackfruit

Jackfruit czyli owoc chlebowca był dziś moją kolacją... upaprałem się i ubawiłem przy tym po uszy :-D a wszystko zaczęło się tak...


W czwartek będąc z Toralfem na zakupach zauważyliśmy ciekawie wyglądające owoce, nie wiedziałem co to więc go zapytałem. Odpowiedział mi, że to Jackfruit i że jest bardzo smaczny. Więcej mi nie było trzeba. Uznałem, że należy to "coś" wypróbować :-) Dziś przyszedł ten dzień.


Zabrałem się do tego jak zwykle - w pogotowiu ostry nóż (oj przydał się ;-) służący do pierwotnego rozkrojenia i zobaczenia cóż to w środku siedzi. Okazało się, że łyżka będąca też pod ręką na nic się nie zda tym razem. Skórka była dość twarda, ale ząbkowany nóż poradził sobie z nią bez trudu. W środku zobaczyłem okrągły trzon, wokół którego rozlokowane były żółte "owoce właściwe" i pasiasta biała "wyściółka".


Już po kilku sekundach z trzonu zaczął wypływać gęsty, lepki (choć może lepiej pasuje tutaj określenie kleisty) sok. Nie było go dużo, ale to właśnie dzięki niemu tak się ubawiłem i upaprałem, bo próbując wydobyć zawartość musiałem porozcinać wyściółkę.


Co jeszcze zauważyłem, a właściwie poczułem, to zapach poziomek ;-) Wprawdzie sam owoc smakuje trochę jak połączenie ananasa z mango i z poziomkami to on nie ma absolutnie nic wspólnego... :-)


Oczywiście moje wyłuskiwanie żółtej zawartości na początku szło bardzo opornie, ale z czasem zauważyłem, gdzie przecinać i jak się dobrać, gdzie trzeba.


Już po spożyciu zajrzałem do internetu w poszukiwaniu większej ilości informacji i dowiedziałem się, że najlepiej przed całą zabawą umoczyć nóż i ręce w oleju roślinnym to nie będzie się potem wszystko kleić (myślę też, że można by użyć zamiast oleju jakichś rękawiczek jednorazowych, niestety nie mam żadnych na stanie ;-)


Chwilę trwało zanim wygrzebałem wszystkie "żółtka" i nie bardzo się nimi najadłem, ale myślę że było warto. Poznałem coś nowego, a owoce wszelkiej maści uwielbiam :-)


Jeszcze jedna ważna rzecz, o której nie wspomniałem - pestki. Są duże, okrągło-jajowate i przypominają trochę jadalne kasztany. Ja je wyrzuciłem, ale z tego co przeczytałem można z nich zrobić bardzo smaczne potrawy :-)


Poniżej kilka adresów do większej ilości informacji:

Wikipedia (ENG)

Wikipedia (PL)



2008-05-17 Indie - Owoc chlebowca

niedziela, 4 maja 2008

As a part of it - misja zakończona ;-)

Chciałem już oficjalnie poinformować o uzupełnieniu/przeniesieniu wszystkich notek, które do tej pory znajdowały się na starej (nie istniejącej już) stronie pod adres "As a part of it"


Mam nadzieję, że osoby które do tej pory czytały tylko nowsze wpisy zajrzą tam i znajdą coś ciekawego do poczytania - głównie opowieści z RPA :-)

Hindi

Tłumaczenie na język hindi:

साकार तमिक विचार ही विकास के सद्कन है

sobota, 3 maja 2008

Ratan Tata

Ratana Tata spotkałem pierwszy raz w zeszłym roku, gdy przyjechał zobaczyć postęp naszych prac. Bardzo miły człowiek. Zamieniliśmy nawet parę słów. Zadał jakieś pytanie o programowane roboty i w sumie tyle. Dziś spotkałem go ponownie. Miliardera, który wykupił Tetley'a, Land Rovera i Jaguara...



Ratan Tata (ur. 18 grudnia 1937 w Bombaju, Indie) – hinduski biznesmen, prezes Tata Motors. Zaczynał karierę jako pracownik firmy Mahindra & Mahindra sprzedającej traktory, która została przemianowana na Tata Sons, od nazwiska jego kuzyna. W 1991 został jej prezesem i zdynamizował rozwój konglomeratu, który liczy obecnie 99 firm, m.in. najbardziej znane Tata Steel oraz Tata Motors. Uznaje się go za mistrza skutecznych przejęć: w 2007 przejął w Wielkiej Brytanii giganta stalowego Corus oraz słynne marki samochodowe Jaguar i Land Rover (za obie marki zapłacił 2,3 mld $ Fordowi wliczając 600 mln $ przeznaczone na fundusz emerytalny, wcześniej jego Tata Tea przejął producenta herbaty Tetley.

(źródło pl.wikipedia.org)



Więcej o nim i światowej ekspansji:


Trzy tysiące... ciąg dalszy

Pamiętacie jak kiedyś pisałem o zabijaniu dziewczynek w Indiach? To ogłoszenie z kwietniowej gazety, którą przypadkowo znalazłem "na kupce w kontenerze" ;-)



(Kliknij aby powiększyć)

A tutaj znajdziecie poprzednią notkę: http://jadolph.blogspot.com/2008/03/trzy-tysice-za-dziewczynk.html

czwartek, 1 maja 2008

Makeup i nowa dziewczyna Jeevan'a

Jak już wiecie zapewne Jeevan (Johan) to nasz kierowca. I ten oto niepozorny hindus (chude 170 cm wzrostu ;-) co miesiąc prawie opowiada o swoich (nowych) podbojach "miłosnych". Dziś widzieliśmy jedną z jego dziewczyn... muszę przyznać, że niebrzydka, ale co najciekawsze Jeevan nie pojawił się tylko z nią...


Dziś 1.maja, więc święto ogólnoświatowe niemal. Także w Indiach świętują, jednak Jeevan został sytuacją zmuszony do zawiezienia nas do pracy i na lunch. W trakcie wyjazdu na lunch bez żadnego ostrzeżenia zatrzymał się obok przydrożnego "baru" (a właściwie "herbaciarni" jeśli tak to można nazwać) i zaprosił do samochodu młodą kobietę z... maleńkim dzieckiem, jak się w chwilę potem okazało jego rocznym synkiem :-) W czasie wieczornej drogi powrotnej do domu Jeevan wyjaśnił też, że kobieta z którą jechaliśmy to jego nowa dziewczyna (sam nie wiem dlaczego, ale mam pewność że to prawda :-)


Kilka tygodni temu Jeevan był trochę przybity, że jego dziewczyna przenosi się na Goa, ale jak widać już sobie poradził z dawnym uczuciem i znalazł nową "przyjaciółkę". Dodam, że Jeevan jest żonaty, a z tego co go dziś wypytałem to od dokładnie trzech lat... Z tego co mówił właśnie dziś przypada trzecia rocznica jego ślubu. Cóż gratulacje wierności...


Zastanawiacie się pewnie o co chodzi z tym makeup'em (makijażem). Otóż w Indiach maleńkie dzieci, niezależnie od płci, mają pomalowane oczy. Dosłownie widzi się wielką czarną obwódkę wokół oczu. Pytałem Jeevan'a dlaczego malują dzieciom oczy, ale nie potrafił mi odpowiedzieć (niestety jego angielski nie jest na tyle dobry, by mógł swobodnie opowiadać o takich rzeczach). Do tego wszystkiego, gdy wracaliśmy z lunchu jego synek siedział na przednim siedzieniu obok mnie (mamy szerokie trzyosobowe siedzenia), co uznaliśmy za wyjątkowo nierozsądne i nie omieszkaliśmy tego oznajmić ojcu... Dzięki temu jednak, że dziecko siedziało obok mnie mogłem się mu dokładniej przyjrzeć. Wiedząc od Jeevana, że jest to chłopiec zdziwiłem się bardzo, że ma pomalowane oczy, kolczyki i łańcuszki na kostkach jak dziewczynka... wyjaśnił mi jednak, że wszystkie małe dzieci tak się "dekoruje". Wyjątkowo dziwne podejście, tym bardziej dla rocznego dziecka, ale kłócić się z hinduską tradycją nie będę...

Spajder

Ledwo wszedłem do domu i go zobaczyłem. Stał sobie niby nigdy nic przy schodach i myślał, gdzie by się tu wybrać... Na jego nieszczęście wróciłem własnie do domu... 25 mm wielkości, 8 nóg, wcale nie włochaty i jak to pająk wyjątkowo wdzięczny do obserwacji (szkoda tylko, że czasami zachciewało mu się uciekać kawałek dalej i był problem ze zdjęciami). Mam nadzieję, że hinduski prokurator nie pozwie mnie za zabójstwo - działałem w obronie koniecznej na nieznanym intruzie w moim domu ;-)


2008-05-01 Indie - Spider

niedziela, 27 kwietnia 2008

I love the World

A jednak wyłączyli prąd ;-) a do tego teraz w kranie z wodą pitną pustki (to pewnie dlatego, że wszyscy używali jej z braku zwyklej wody ;-)


Nie ma co się jednak dołować, tylko (wypada) obejrzeć poniższy filmik i uświadomić sobie conieco ;-)



Dzięki Basiorku, tego mi było trzeba, choć o tym nie wiedziałaś :-)

I love this country...

Jak zwykle w dzień wolny postanowiłem zrobić pranie. Wszystko (jak zwykle) zaczęło się jak trzeba i jak zwykle w tym kraju nie kończy się tak jak trzeba ;-) Pralka (jak zwykle) zaczęła wydziwiać, ale się już przyzwyczaiłem, że jak wlewa wodę to w połowie zatrzymuje się na piętnaście minut i myśli nie wiadomo o czym. Później, w połowie prania (jak zwykle) wyłączyli wodę, jednak tym razem kran z wodą pitną wciąż okazał się dozownikiem wody i garnek największych rozmiarów poszedł w ruch. Dodam tylko, że pralki w Indiach (te ładowane z góry) nie mają zabezpieczeń ani czujników przed otwarciem (tam się pierze, płucze albo wiruje, a ty sobie możesz otworzyć klapę i popatrzeć ;-)


Szczęściem dziś (jak do tej pory) prądu nie wyłączyli i dlatego mogę Wam przedstawić niniejszą notkę... a popołudniu (jak będzie prąd) F1, grilowane mięsko i tym podobne wydarzenia




PS> wkradł się błąd - jak wiruje to nie można mieć otwartej klapy bo pralka pipka i nie chce się kręcić... ;-)

piątek, 25 kwietnia 2008

Baby Gekon

Od kilku dni mam w domu gościa. Bardzo miłego, nie narzucającego się i... zjadającego moskity :-) Gekona, który mnie nawiedził (i postanowił chyba zostać... :-) można chyba określić dzieckiem, bo mierzy sobie jakieś 3.5-4 cm. Biega sobie po całym domu, używając każdej powierzchni jako "podłogi" (podłoga, ściany, sufit, itp. itd.) ale najbardziej chyba lubi mój pokój, bo w nim w porach wieczorno-nocnych zazwyczaj jest chłodniej ze względu na klimatyzację... :-)


Tak sobie myślę, że skoro po tych kilku dniach Geko (bo takie imię już mu nadałem :-D) się nie wyprowadził to mu u mnie dobrze - nie palę, nie robię imprez, nie uganiam się za bogu ducha winnymi stworzeniami posiadającymi cztery nogi ;-)


2008-04-25 Indie - Baby Gekon

132% wilgotności

Oczywiście przesadzam, ale dziś tak się czułem. Temperatura 42°C i niesamowita wilgotność sprawiła, że wszystko i wszyscy poruszali się dziś jak muchy w smole... Deszczu i ochłodzenia nam trzeba tak do 30°C. Wtedy byłoby przyjemnie "chłodno" ;-0

niedziela, 20 kwietnia 2008

Tłumaczenia...

Zaglądając kilka dni temu do notki "I znowu do Indii..." część z Was zastanawiała się o co pytałem obsługę pokładową w trakcie lotu i dlaczego udałem się do nich z kartką i długopisem. Powód jest bardzo prosty i już widzę uśmieszki na twarzach tych wszystkich, którzy go znają... Cóż nie będę dłużej trzymał Was w niepewności - otóż jakiś czas temu (będzie już dobre dwa lata :-) postawiłem sobie za zadanie przetłumaczenie pewnej sentencji na tyle języków ile mi się uda zdobyć. Sentencja ta to "Pozytywne nastawienie kluczem do sukcesu". Moje trochę już zapomniane motto.


Wiecie już więc teraz, co miałem na myśli pisząc w ostatniej podróżnej notce o moim dużym zainteresowaniu tak zróżnicowaną językowo załogą. Udało mi się zdobyć kilka nowych tłumaczeń i potwierdzić dwa, które już miałem. Wszystkie tłumaczenia umieszczę tutaj już wkrótce, ale tylko nowe będzie można znaleźć w "głównym ciągu" notek, bo wszystkich tłumaczeń mam w tej chwili ponad trzydzieści i gdybym chciał je umieszczać jedno po drugim to zaciemniłoby to kierunek, w którym ta strona podąża.


Wszystkie tłumaczenia będziecie mogli znaleźć w zakładce "Attitude", po prawej stronie...


Jednocześnie jeżeli widzicie, że brakuje na liście języka, który znacie lub znacie osobę posługującą się nim, to będę bardzo wdzięczny za przesłanie tłumaczenia na dolphik[at]gmail.com (przed wysłaniem oczywiście zmieńcie w adresie [at] na znak @ ;-)

W Indiach otwarto muzeum komarów

W Indiach otwarto muzeum komarów


Jedyne w swoim rodzaju muzeum komarów zostało otwarte w mieście Madurai w Indiach. Ta największa kolekcja tych niezbyt lubianych owadów to efekt ponad dziesięciu lat badań. Zgromadziliśmy tutaj ponad dwieście gatunków komarów. Nie wszystkie z nich to te przenoszące choroby zakaźne. Ale zbiór może służyć do szkolenia pracowników służby zdrowia, by byli w stanie zidentyfikować tych zbrodniarzy - mówi hinduski naukowiec, biorący udział w projekcie.


Muzealne eksponaty to wyłącznie gatunki występujące w Indiach; na całym świecie jest ich ponad trzy tysiące.


Źródło: RMF FM
2005-02-28 19:30:10

wtorek, 15 kwietnia 2008

I znowu do Indii...

Tym razem podróż obyła się bez niespodzianek, choć nie mogę powiedzieć by była nudna :-P


Wyjazd z domu po trzeciej rano, bo jak zawsze lot Katowice - Frankfurt o 6:10 (Ociec, mam nadzieję, że się potem porządnie wyspałeś :-) Sam lot bardzo spokojny, powiedziałbym nawet że nudny. Nawet turbulencji nie było żadnych :-/


Fraport też niczym mnie nie zaskoczył tym razem, dlatego mówiąc słowami znajomego ze szkoły średniej "zacząłem się bać" (żartuje oczywiście ;-) W każdym razie w już w samolocie do Dubaju zauważyłem przepychającego się przez ludzi Toralfa (szefa mechaników) i stwierdziłem, że ten lot będzie należał do udanych...


Okazało się, że Toralf siedzi kilka rzędów za mną, a samolot jest prawie pusty (niezwykła ostatnio sytuacja i żadnych problemów ze zmianą miejsca :-) Na początek jednak siedliśmy na swoich miejscach. Nie minęło jednak pięć minut i już usłyszałem dzwonek telefonu pokładowego - Toralf jak zwykle zaczął wykorzystywać każdą możliwość, żeby zwrócić na siebie uwagę... cóż taki już jest.


Mimo prób Toralfa postanowiłem jednak zdrzemnąć się do obiadu, bo zaczęły mi się oczy kleić. Nie udało mi się :-) Jednak nie była to jego wina, lecz tego co usłyszałem w ogłoszeniach pokładowych :-D Jako, że latam Emiratami już jakiś czas to wiem, że za każdym razem podają przez głośnik jakimi językami posługują się członkowie załogi (nie zgadliście, nie było żadnej polskiej stewardessy :-P) i pierwszy raz w mojej historii lotów tymi liniami na kilkanaście osób załogi podali aż dziesięć różnych języków, którymi potrafią się posługiwać. To prawdziwy rekord, bo zazwyczaj jest maksimum sześć języków. Ta informacja od razu mnie rozbudziła, a ci którzy znają moje 'hobby' będą wiedzieć dlaczego (uzupełnienia wkrótce ;-) Postanowiłem sobie, że po obiedzie, gdy załoga będzie mieć więcej luzu pójdę i zapytam...


Jak postanowiłem tak zrobiłem. Wziąłem kartkę, długopis i poszedłem do kuchni znajdującej się w tyle samolotu. Przechodząc obok ostatniego rzędu, tylko się uśmiechnąłem do Toralfa i poszedłem dalej :-D Trafiłem akurat na czas kiedy kończyli jedzenie... Okazali duże zainteresowanie moim pytaniem (wiem, że Was interesuje jakim, ale tego się teraz nie dowiecie ode mnie ;-) i w trakcie mniej więcej piętnastominutowej pogawędki kilka osób uzupełniło moją bazę wiedzy. Niestety nie wszyscy mogli to zrobić, bo dwójka z nich pochodziła z Australii, ale przynajmniej fajnie się z nimi gadało (byli tam także stewardzi, których dziewczyny pewnie określiłyby jako niezłe ciacha :-P)


W pewnym momencie australijska stewardessa powiedziała, że za chwilę idzie na przód samolotu i chętnie weźmie moją kartkę także tam, a potem przyniesie mi ją na miejsce, na co oczywiście się zgodziłem i postanowiłem siąść obok Toralfa. Ten oczywiście od razu zadzwonił po stewardessę żeby zamówić dla nas wino, a potem drugie, a potem... był już wstawiony (bo wypijał - na szczęście - też większość mojego ;-)


Po przylocie do Dubaju okazało się, że hala odlotów pęka w szwach od niesamowitej ilości ludzi, po posiłku w Emirackiej kantynie spoczęliśmy więc... na podłodze. Toralf po dwóch minutach już spał (w samolocie do Bombaju też go miałem z głowy ;-), nie pozostało mi więc nic innego niż odpalić sobie jakiś film i poczekać na odlot.


Ostatni lot pamiętam jak przez mgłę, bo padłem od razu po zajęciu miejsca i dopiero lądując otworzyłem oczy... a w Bombaju znów szczęście mnie spotkało, bo mój bagaż... nie został zgubiony (cuda się dzieją ;-) Oczywiście jak zwykle na tym lotnisku trochę trwało zanim mogliśmy opuścić halę przylotów, ale przynajmniej tym razem klimatyzacja całkiem nieźle działała, więc dopiero na zewnątrz poczuliśmy się jak w piecyku... :-D


Jako, że mój kompan pracuje dla innej firmy, a do tego nie wiedzieliśmy, że będziemy razem lecieć to podstawili nam dwa samochody. Postanowiliśmy więc zrobić mały test który samochód będzie pierwszy w Five Gardens. Wygrał wprawdzie on, ale niewiele, bo tylko o jakieś dziesięć minut co przy ponad trzygodzinnej przeprawie przez Bombaj i całej sześciogodzinnej podróży samochodem jest po prostu jak różnica setnej sekundy w Formule1... ;-)


Po przyjeździe zajrzałem tylko na chwilę do starego domu, by wziąć klucz do mojego nowego lokum... ale to już jest temat na kolejną opowieść :-)

piątek, 4 kwietnia 2008

Holi

Dawno już winny Wam byłem notkę o święcie Holi, ale jakoś ostatnio nie ciągnęło mnie by tu coś pisać, nadrabiam więc to dzisiaj...


Święto Holi to wielki festyn kolorów, zaczynający się wraz z nastaniem kalendarzowej wiosny 21.marca. Tak naprawdę do końca nie wiem jak długo trwa, bo sami hindusi mi namieszali (jedni mówili o dwóch dniach, inni o czterech) ale z moich obserwacji wynika, że "podstawowe" święto trwa dwa dni.


Wszystko zaczyna się dość spokojnie pierwszego wieczora od wszechobecnych ognisk, wokół których zbierają się ludzie by się spotkać, pogadać i zjeść trochę słodyczy, a jednocześnie jakby przy okazji ich "grzechy" wraz z dymem ulatują sobie do nieba... :-D


Jako mieszkańcy Five Gardens zostaliśmy zaproszeni na nasze osiedlowe ognisko i skorzystaliśmy z tego zaproszenia. Nie wszyscy wprawdzie byli szczęśliwi, że się tam znaleźliśmy, ale to już ich problem :-) Czytając ulotkę zapraszającą nastawiliśmy się na jakieś widowisko, więc wzięliśmy aparaty, a Ingo nawet kamerę. Ostatecznie okazało się, że było tylko ognisko i słodycze, więc żeby głupio nie wyglądać to aparatów nawet nie wyciągneliśmy ;-)


Ze względu na "teoretyczne" zmarnowanie wieczoru postanowiłem poczytać coś więcej o Holi i jak się okazało to drugiego dnia jest właściwa zabawa. Tym razem stwierdziliśmy jednak, że nie będziemy siedzieć w nudnym Five Gardens, gdzie i tak pewnie nic wielkiego się nie wydarzy (mieliśmy racje, jak się później okazało). Ustaliliśmy, że zaraz po pracy jedziemy poszukać Powder Party gdzieś na mieście :-) Mieliśmy dobrego przewodnika do takiej zabawy... naszego kierowcę Johan'a (a właściwie Jevan'a ;-) Gdy odbierał nas na obiad już był cały różowy, a później doszło kilka dodatkowych kolorów :-) No, ale od początku...


Decyzja o szukaniu Powder Party zaraz po pracy zapadła już rano. Impreza ta polega na sypaniu i smarowaniu siebie oraz wszystkich naokoło różnokolorowymi proszkami, a w wersji hard polewaniu tego wszystkiego jeszcze wodą... To coś jak nasz śmingus dyngus tylko bardziej pikantnie i z możliwością (pewnością) zniszczenia ubrań :-D dlatego też chcieliśmy jechać w ubraniach roboczych, których zaplamieniem nikt się nie przejmuje, bo i tak zawsze są ufajdane ;-)


Jak zaplanowaliśmy tak zrobiliśmy. Kierowca został grzecznie (natrętnie ;-) poinformowany, że ma nas zawieźć na imprezę w miejsce, gdzie jest dużo ludzi i dużo proszku, bo chcemy zrobić zdjęcia. Zaczęliśmy krążyć więc po Pimpri, Chinchwad itd. i z naszych obserwacji wynika, że dzielnice zamożne są nudne i do kitu bo tam proszku to nawet na ziemi nie widać, a co dopiero na ludziach. Najlepsza zabawa była w dzielnicach najbiedniejszych, gdzie ludzie po prostu się "oddawali szaleństwu" obsypywania i smarowania wszystkiego co się rusza... włacznie z krowami i ulicznymi psami ;-)


W pewnym momencie w jednej z biedniejszych dzielnic wynikła rozmowa o miejscu zamieszkania Johan'a i okazało się, że mieszka niedaleko (to dlatego tak dobrze znał te kręte uliczki ;-) i zaprosił nas do siebie na chwilę. Przyjęliśmy zaproszenie, bo chcieliśmy dowiedzieć się jak mieszka, a że Johan jest bardzo miłym i zawsze punktualnym człowiekiem to tym bardziej nie wypadało nam odmówić.


Domek Johan'a okazał się dużo mniej przytulny niż byśmy tego mogli oczekiwać. Jego łączna powierzchnia to może 20 m kw. z czego połowę stanowi kuchnia. W sypialni mieszka łacznie osiem osób, właściwie są to trzy rodziny - Johan i jego dwaj bracia, wszyscy z żonami oraz dwójka dzieci. Nie ma się zresztą co dziwić, że tak żyją skoro Johan zarabia 5 tyś. rupii miesięcznie (~350 zł), a nie wiem czy któryś z jego braci też pracuje. Cóż przynajmniej z naszych napiwków, gdy jedziemy do restauracji ma kolejne kilka tysięcy... O jego gościnności może też świadczyć fakt, że gdy tam byliśmy wysłał brata do sklepu by przyniósł nam colę! Człowiek prawie bez pieniędzy chce nas przyjąć w domu z honorami! Odmówiliśmy oczywiście, tłumacząc że nie odwiedzamy go gdyż chce nam się pić, tylko chcieliśmy zobaczyć jak żyje...


Gdy już wyjechaliśmy ponownie, prawie od razu natrafiliśmy na Powder Party, więc zatrzymaliśmy się zrobić kilka zdjęć i... Bart postanowił też się pobawić :-) Efekty możecie zobaczyć na zdjęciach, więc nie będę tego tutaj opowiadał :-P W końcu obraz wart więcej niż tysiąc słów :-P powiem tylko tyle, że było kolorowo i mokro... Mamy też krótkie filmiki nakręcone przez Ingo, ale to już na prywatnych sesjach mogę zaprezentować ;-) Ja z Ingo widząc Bart'a stwierdziliśmy, że z samochodu nie wysiadamy, bo to jednak trochę za dużo było ;-D


Cała "zabawa" trwała może z pięć minut, ale mycia potem było na dużo dłużej... U mnie było całkiem nieźle, pod prysznicem czyściłem swoje czoło przez jakieś piętnaście minut, ale Bart kąpał się jakieś półtorej godziny, jak nie dłużej :-D Współczuję hindusom, którzy muszą zmywać z siebie te proszki używając wiadra i zimnej wody... ciekawe ile u nich to trwa...


Ogólnie mogę przyznać, że było to bardzo udane popołudnie z ponad setką zrobionych zdjęć i odrobiną zabawy, a wieczorem... wściekłe psy rządziły okolicą, ale o tym to może kiedyś opowiem (a może nie ;-)


2008-03-22 Indie - Holi

wtorek, 18 marca 2008

W odpowiedzi na komentarz do Skolopendry

Droga Złota Dziewczyno,


nie mam Twojego talentu do opisywania uczuć, strachu i ciekawości. Moja pisanina przekazuje suche fakty, czasem tylko zabarwione lekkim podtekstem krytyczno-prywatnym.


Skolopendra zakończyła żywot wraz z "czynnościami uzupełniającymi" (niestety). Wciąż jestem tylko człowiekiem i dlatego nad moją ciekawością przeważyła ostrożność, szczególnie że świtało mi gdzieś tam pod kopułą, że takie stwory mogą być jadowite. Gdybym wiedział, że za chwilę ucieknie z domu i nigdy nie wróci to z chęcią bym ją zachował przy życiu... szczególnie, że wbrew temu co by się wydawało była naprawdę niesamowita i... piękna.


I mogę odpowiedzieć twierdząco - boję się takich stworzeń. Ale nie dlatego, że są "obrzydliwe" - BO NIE SĄ - po prostu nigdy nie było mi dane bliżej się z nimi zapoznać, więc nie wiem "czym są", "czym się żywią", "czy mogą mnie dziabnąć", itp. itd. a jak wszyscy wiemy człowiek, gdy człowiek nie posiada o czymś wiedzy to się boi, a gdy się boi to zaczyna zabijać... taka niestety jego natura (i ja wcale się nie bronię - zabiłem z premedytacją, a moja karma doznała poważnego uszczerbku)