czwartek, 20 grudnia 2007

Dziękujemy Ci British Airways

Zaczęło się bardzo niewinnie. Wyjechaliśmy z Ingo już o 18:00, by być pewnym, że zdążymy (w szczególności on) na samolot. W Indiach nigdy nic nie wiadomo, więc trzeba się zabezpieczyć.


Na lotnisku w Bombaju stanęliśmy razem do kolejki, po chwili jednak okazało się, że jest ona tylko dla British Airways, czyli dla mnie. Ingo "prowizorycznie i przezornie" pożegnał się, choć mieliśmy się spotkać już na hali odlotów. Marzenia. Podczas gdy on przeszedł skaner w pięć minut, ja na samo otwarcie czekałem ponad godzinę :-/ potem szybki check in i już byłem gotowy do odlotu.


Lot przedświąteczny to prawdziwa masakra. Pełno ludzi. Zagonione stewardesy, pod koniec lotu padały już z nóg. Duża ilość małych dzieci nie ułatwiała im też sprawy. Podziwiam pracujących tak ludzi i jednocześnie zazdroszczę im wszystkich miejsc, które odwiedzają (Aniu co z tymi zdjęciami?). Ale odbiegłem od tematu, czas wrócić na ziemię... angielską ;-)


Wylądowaliśmy dziesięć minut przed czasem. Można chyba było naprawdę wyczytać radość w moich oczach. Opadła po pięćdziesięciu minutach spędzonych w samolocie, gdy już wiedziałem, że za nic w świecie nie zdążę na lot do Warszawy.


Na samym lotnisku spędziłem jeszcze kilka godzin. Wpierw przedzieranie się do Terminala 1, trwające półtorej godziny. Takich tłumów na żadnym lotnisku jeszcze nie widziałem. Nawet we Frankfurcie przed Świętami Wielkanocnymi. Cóż, wszystko było opóźnione minimum godzinę.


Gdy w końcu dotarłem do stanowiska British Airways okazało się, że mogą mnie wrzucić na listę oczekujących na 13:30 (była 8:00 rano), a jeśli się nie dostanę na ten lot to na 100% mam zabukowany LOT ;-) o 17:30. Ciężkie czekanie z taka ilością ludzi wokoło...


Nadeszła upragniona 13:30, a samolotu wciąż nie ma na tablicy ;-/ Po kolejnych 15 min. pokazał się i... jestem na liście :-D Nie zakończyło to jednak oczekiwania. W końcu sporo po 14:00 weszliśmy do samolotu, by... poczekać w nim jeszcze trochę ;-) Ostatecznie wystartowaliśmy o 15:30, przy pięknej pogodzie, która (znowu odchodząc od głównego tematu) zmieniła się diametralnie w ciągu kolejnych dwóch dni więżąc dużą grupę polaków w Londynie...


Na lotnisku w Warszawie, jak to w zwyczaju, chciałem odebrać swój bagaż i... (nie mylicie się) zastałem na pasie bagażowym niemiłą niespodziankę... Po raz trzeci w ciągu roku zagubiono mój bagaż, mimo że na Heathrow pytałem czy mój bagaż jest ładowany do samolotu i otrzymałem potwierdzenie (słowne jednak, a nie na papierze :-P) Jak zwykle czekała mnie procedura wypełniania raportu zagubienia (już pamiętam, że mój plecak ma oznaczenie "26" na liście typów bagażu ;-), ale najlepsze w tym wszystkim było, że moja kurtka zimowa została w plecaku... :-D


Wylatując z Bombaju skalkulowałem prawdopodobieństwo zagubienia bagażu (uznałem, że będzie w okolicach 40%) i dlatego wziąłem ze sobą polar zamiast zwyczajowego swetra (stało się to już moją rutynową czynnością ;-) Zapytacie: skoro wiedziałem, że taka sytuacja może zaistnieć i oceniłem ją z dużym prawdopodobieństwem, to dlaczego nie wziąłem kurtki? Odpowiedź jest prosta: oceniłem także możliwe warunki pogodowe w Polsce i dostępność taksówek na lotniskach oraz dworcu kolejowym w Katowicach, i uznałem że warto zaryzykować, nie obciążając sobie rąk zanadto (czego nie cierpię). Patrząc z perspektywy muszę przyznać, że się opłaciło (Basiu przepraszam za wzięcie na litość ;-)


Ostatecznie dwa dni później bagaż dotarł kurierem prosto do mojego domu. Jak zwykle... ;-)

niedziela, 9 grudnia 2007

Niewolnictwo

Myślicie, że w dzisiejszych czasach nie ma niewolnicwa? Mylicie się i to bardzo. To straszne spojrzeć w oczy nastoletniej dziewczyny (prawdopodobnie z Bangladeszu) „opiekującej się dziećmi” i zobaczyć w nich tylko smutek i brak nadziei... :-(


Byliśmy w chińskiej restauracji. Wszystko działo się jak zazwyczaj. Wok. Smaczne dania przygotowywane specjalnie dla ciebie... Do czasu. Do momentu, gdy nie zobaczyłem dużej rodziny wchodzącej do restauracji. Już tak mam, że zauważam „nieścisłości” w zachowaniu ludzi. Wychwytuję różnice. Od razu wydało mi się podejrzane, że jedna z dziewcząt nie zachowuje się tak jak reszta. Potwierdzenie znalazłem już kilka minut później, gdy cała rodzina zasiadła do stołu, a ONA otrzymała krzesło poza stołem. Usiadła smutno na swoim miejscu i tylko obserwowała jak inni rozmawiają, przygotowują się do posiłku, dobrze się bawią... Dla NIEJ nie było zabawy. Nie przyszła tam dobrze zjeść. To była „praca”. Powtórzę jeszcze raz – niewolnictwo istnieje. I jest bardzo powszechne w Indiach. Chcecie kupić młodą dziewczynę „do kuchni”? Nie ma z tym specjalnego problemu. Wystarczy trochę popytać i... ubić interes. Kupić dziewczynę na dworcu kolejowym w Pune lub Bombaju. Prosto z transportu. Prosto z Bangladeszu lub biednej hinduskiej wioski. Wprost do Twojej kuchni, przędzalni, burdelu...


ONA nie miała tego wieczoru spokoju, bo dzieci biegały wokoło i musiała się nimi zająć. Nawet Geert zauważył, że coś jest nie tak. Zawołał menedżera restauracji i zapytał. Padła odpowiedź „to jest pomoc kuchenna, ona nie siedzi przy wspólnym stole, nie należy do rodziny”. Później jednak pozwolono jej usiąść do stołu. Otrzymała talerz ryżu i mogła się posilić. Łaska darowana za ciężką harówkę.


Niewiele rzeczy może mnie naprawde wkurzyć, ale takie przejawy jawnej niesprawiedliwości podnoszą mi ciśnienie nieziemsko...

poniedziałek, 3 grudnia 2007

Pożar

Zabieram się do pisania tej notki już od dłuższej chwili. Zaczynam ją po raz kolejny i kolejny, i nie wiem jak mam to opisać... Mieliśmy w domu pożar. Spaliło się łóżko, krzesło i poduszka. Do tego mamy okopconą ścianę na klatce schodowej i zapach wędzarni rozchodzący się w całym domu.


Ja byłem na dole rozmawiając na gg, gdy Mick zaczął wołać Mike'a. Ani on, ani ja nie wiedzieliśmy, że Mike'a nie ma w domu, ale nie w tym rzecz. Sposób wołania wydał mi się jednak podejrzany, więc pobiegłem na górę. Już w połowie schodów zobaczyłem gęsty dym wydobywający się z pokoju Mick'a, a kilka stopni wyżej płomienie buchające z krzesła. Tylko tyle byłem w stanie dojrzeć, przez dym. Mick starał się gasić ogien, ale tym co miał to raczej była walka z wiatrakami. Próbowałem go wyciągnąć stamtad, ale się nie dał. Otworzyłem więc wszystkie okna i drzwi balkonowe na piętrze, żeby wywietrzyć dym. Chciałem jeszcze otworzyć drzwi na dach, ale nie było to możliwe, bo dym był zbyt gęsty i szedł w górę, a ja nie zamierzałem, aż tak ryzykować...


Wybiegłem na dwór starając się zadzwonić po straż pożarna, ale w Indiach inne numery mają, więc zacząłem się dobijać do hinduskich sąsiadów. Po drodze zgarnąłem jeszcze ze sobą Adiego i jakieś wiadra, a sąsiad zadzwonił też po ochronę i tak naprawdę to oni ugasili cały pożar. Wpierw starali się zrobić coś w pokoju, ale nie chcąc zalać zbyt wielu rzeczy, wyciągneli palący się materac na schody i tam zaczeli go polewać obficie wodą. Ja już w tym czasie byłem na zewnątrz domu, obserwując co się dzieje. Gdy strażnicy przenieśli materac na schody, przez okno na klatce schodowej zobaczyliśmy tylko bijące w górę płomienie. Wydawało się, że pożar się rozwinął... szczęściem jednak wszystko skończyło się w kilka minut i kilkanaście wiader wody później.


Gdy było już po wszystkim pojawiła się straż pożarna. Weszli do domu. Popatrzyli. I bezczelnie zarządali pieniędzy. Łapówki. Odmówiłem. Zresztą wcześniej dałem już 500 rupii strażnikom, a Sandip (nasz „gospodarz”) dał im kolejne 500 rupii. I to właśnie im należały się te pieniądze, za narażanie własnego życia, a nie jakimś ospałym strażakom, przybywającym o godzinę za późno.


Po wszystkim czekało nas jeszcze troche usuwania wody z podłogi, a resztę za namową Sandipa zostawiliśmy na rano, do posprzątania przez naszego „Cleaner'a”. Reszta nocy mineła już spokojnie...

piątek, 30 listopada 2007

Bez przyczyny

Postanowilem napisac kolejna notke. Od tak bez przyczyny. By pokazac, ze wciaz tu jestem, a swiat kreci sie jak dotad.

Moja strona wciaz nie chce dzialac jak trzeba i zaczynam myslec nad przeniesieniem wszystkich notek tutaj (wraz z cala domena Kolber.pl). Sporo roboty wprawdzie z tym bedzie, bo notek jest ponad sto, ale jest w tym serwisie kilka rzeczy, ktore bardzo mi sie podobaja, a o "bezpieczenstwo" samych notek tez nie bede sie musial raczej martwic, bo serwis z duzym 'G' w nazwie dba o swoje interesy (czyt. uzytkownikow). Zobaczymy zreszta jak to bedzie. Na razie odliczam dni do 20. grudnia, gdy po raz kolejny zobacze Bombaj... ;-P

środa, 28 listopada 2007

Polowanie

Urzadzilem sobie dzis polowanie. A wlasciwie to urzadzilismy sobie polowanie, bo odwiedzil nas w domu gekon i przylaczyl sie do mnie ;-)
Polowalismy oczywiscie na komary, ktorych wyjatkowa ilosc pojawila sie dzis w domu. sam nie wiem jak sie dostaly do srodka. Byc moze ta sama droga co gekon... W kazdym badz razie ja utluklem chyba z dziesiec, pozostawiajac gekonowi kilka na suficie, do ktorych nie moglem sie dostac. Znajac te sprytne bestie (gekony oczywiscie) to znalazl jeszcze kilka(nascie) innych, o ktorych obecnosci ja nawet pojecia nie mialem... Jesli o mnie chodzi to w ramach walki z bzyczaca plaga checia ugoszcze ze dwa gekony w kazdym pokoju... :-)

czwartek, 22 listopada 2007

Laptok

UWAGA:notki w najblizszym czasie beda pisane bez polskich znakow, bo nie mam innej mozliwosci, a kiedys sie to moze poprawi...

Umar se moj laptok smiercia niezupelnie zrozumiala i w dodatku we snie. Wieczorem dzialal, a nastepnego dnia juz nie. W sumie to mi nawet odpowiada, bo wkurzalem sie ostatnio, ze nie mam czasu na czytanie, bo spedzam go przy komputerze. Wiec teraz mam juz czas i zamierzam go wykorzystac. Tylko gadu zal, bo mozna sobie bylo ze znajomkami pogadac, a teraz nic... Coz nie czas sie lamac, czas wziac sie do roboty, nadrobic ksiazkowe zaleglosci i inne wazne sprawy dr Hemarbete (po ew. wyjasnienia lub wizyty domowe prosze zwracac sie osobiscie do autora niniejszej notki - przyp. red. :-)
A w miedzyczasie, w trakcie przerw obiadowych moze uda mi sie uraczyc Was kilkoma notkami. Odpolszczonymi choc wciaz w tym samym jezyku ;-)

PS> A na Skalance bawcie sie dobrze, tak teraz jak i w grudniu ;-)

Tymczasowo

Tymczasowo musze sie przeniesc tutaj, bo jak widze moi administratorzy znowu nagrzebali w konfiguracji. Dziekuje ci CN za kolejne zmiany na serwerach :-/

Laptok

UWAGA:


notki w najblizszym czasie beda pisane bez polskich znakow, bo nie mam innej mozliwosci, a kiedys sie to moze poprawi...



Umar se moj laptok smiercia niezupelnie zrozumiala i w dodatku we snie. Wieczorem dzialal, a nastepnego dnia juz nie. W sumie to mi nawet odpowiada, bo wkurzalem sie ostatnio, ze nie mam czasu na czytanie, bo spedzam go przy komputerze. Wiec teraz mam juz czas i zamierzam go wykorzystac. Tylko gadu zal, bo mozna sobie bylo ze znajomkami pogadac, a teraz nic... Coz nie czas sie lamac, czas wziac sie do roboty, nadrobic ksiazkowe zaleglosci i inne wazne sprawy dr Hemarbete (po ew. wyjasnienia lub wizyty domowe prosze zwracac sie osobiscie do autora niniejszej notki - przyp. red. :-)


A w miedzy czasie, w trakcie przerw obiadowych moze uda mi sie uraczyc Was kilkoma notkami. Odpolszczonymi choc wciaz w tym samym jezyku ;-)



PS> A na Skalance bawcie sie dobrze, tak teraz jak i w grudniu ;-)

środa, 21 listopada 2007

czwartek, 8 listopada 2007

Lądek... znaczy się Londyn ;-)

Mimo, że lot miałem w sobotę wyjechałem z domu już w piątek, żeby nie przekombinować i zdążyć na lot z Wawy do Londynu w sobotę rano o 7:30. Podróż pociągiem zaczęła się bardzo interesująco od obserwacji trzylatka (dokładnie 3,5-latka :-P ), który potrafił już sprawdzić na zegarku godzinę, liczyć i składając litery czytać co prostsze słowa. Muszę przyznać, że jeszcze takiego dzieciaka w swoim życiu nie widziałem, więc było to tym ciekawsze... :-)


Na obserwacjach i czytaniu podróż minęła szybko, więc czas było przesiąść się do taksówki i podjechać do hotelu. Kierowca okazał się chciwym typem wmawiając mi, że pokierowałem go "na lotnisko, do hotelu", a powiedziałem "HOTEL Airport Okęcie" i dodałem specjalnie jeszcze "hotel, nie lotnisko". Wykłóciłem się jednak o swoje i nie zapłaciłem za przejazd między lotniskiem a hotelem, tylko za taką trasę jaką miał pokonać. Zadowolony nie był...


Pierwszy raz w hotelu spotkałem się z wanną :-0 bo zawsze tylko prysznice są. Z faktu tego ochoczo skorzystałem i wyłożyłem się na godzinkę w gorącej wodzie odpocząć i odprężyć się przed długą podróżą :-)


I rzeczywiście miała okazać się długa... a wszystko zaczęło się już rano. Odprawiłem bagaż, potem siebie i jak zawsze siadłem obserwując ludzkie zachowania :-) i znów moją uwagę przykuły dzieciaki (żeby nie było, nie ciągnie mnie jeszcze do tatkowania, na to mam czas :-) Dlaczego? Myślę, że i Was zainteresowałoby zdarzenie, w którym uczestniczył sprawnie biegający mniej więcej dwulatek i zwykły sześciolatek. Ten młodszy (wcale nie z zaskoczenia) zrobił w kierunku dużego dość zabawna, ale oficjalnie groźną minę i zakrzyknął buu, a ten starszy... naprawdę się przestraszył i schował za matką! :-D Połowa czekających ludzi od razu parsknęła śmiechem, a matka nieszczęsnego tchórza spłonęła rumieńcem :-)


Oczywiście jak to w takich sytuacjach w kilka minut wszyscy zapomnieli o całym zdarzeniu szczególnie, że zapowiedzieli otwarcie bramki do naszego samolotu. Przeszliśmy bramkę, wsiedliśmy do autobusu i jedziemy. Nagle w połowie drogi autobus zaczyna zawracać do terminala. Okazało się, że samolot ma jakąś usterkę i nikt nie wie ile to potrwa, więc musieliśmy wrócić do poczekalni... Z rozmów z obsługą lotniska dowiedziałem się, że prawie sześćdziesiąt osób ma na Heathrow przesiadkę i będą pewnie wstrzymywać tamte samoloty. No miejmy nadzieję! Przy planowym locie na przesiadkę miałem 1:15 godz. Niestety wylot opóźnił się o półtorej godziny i mimo tego, że nadrobiliśmy trochę, ja zdyszany dotarłem do 4-go terminalu jakieś siedem minut po odlocie mojego samolotu :-/


Znaleźć cokolwiek na Heathrow to prawdziwy wyczyn. Może i jest to międzynarodowy, "renomowany" port lotniczy, ale jest tak beznadziejny, że mimo długości mojego pobytu tam, nie zrobiłem ani jednego zdjęcia. Nie ma co oglądać. Do tego dochodzi brak porządnego oznakowania, gdzie można znaleźć punkt informacyjny i obsługę klienta ich największego klienta British Airways. W końcu po piętnastu minutach błądzenia i wypytywania przypadkowo spotkanych pracowników lotniska trafiłem.


W punkcie obsługi klienta pani potraktowała mnie jednak bardzo profesjonalnie udzielając wszelkich niezbędnych informacji, a i ja się już uspokoiłem na tyle by zacząć planować co będę robił do następnego lotu. Okazało się, że mam dwanaście godzin czekania, więc widząc za oknem piękne słońce stwierdziłem, że jadę do centrum obejrzeć Dużego Bena, Pałac Buckingham i co tam jeszcze mają. I tu także miła pani z obsługi klienta BA była bardzo pomocna (thank you very much :-)


Idąc za radą (bardzo dobrą zresztą) skorzystałem z pociągu Heathrow Express do stacji Paddington, następnie metrem na miasto. Muszę jednak powiedzieć, że brytyjczycy jeżdżący metrem nie wiedzą gdzie z niego wysiąść by było blisko do "zabytków". Po kilku próbach w końcu udało mi się dowiedzieć od jakiegoś studenta, że mam wysiąść na stacji Westminster, ale trzeba małą przesiadkę z linii na linię zrobić. Noł problem dla takiego starego wyjadacza transportowego jak ja. No i wysiadłem... prosto na Big Ben'a spoglądając.


Muszę przyznać, że spodobał mi się. Zresztą jak cały gmach. Zaraz obok katedra Westminsterska, do której nawet nie decydowałem się wchodzić widząc kolejkę na mile (używając ichniego standardu). Dalej był budynek parlamentu i demonstracja przeciwników prywatyzacji służby zdrowia (tak, w GB też mają strajki :-). A potem było... dalsze zwiedzanie miasta. Bez mapy, bo jakoś nie dotarłem do centrum informacji turystycznej :-D


I muszę przyznać, że gdzieś pomiędzy Hyde Parkiem, Pałacem Buckhingham i ulicą ekskluzywnych sklepów, tak jakoś się lekko... zagubiłem :-D ale pamiętając informację udzieloną przez policjanta, że centrum informacji turystycznej znajduje się na Victoria street, zacząłem się kierować Westminsterskimi, pokręconymi z lekka znakami i w końcu dotarłem pod katedrę, łapiąc po drodze mapkę od firmy oferującej turystyczne wycieczki po mieście.


Plan był taki, że poszukam na mapie Tower Bridge i to będzie ostatnie miejsce w jakie się udam, bo nogi już mnie trochę bolały po takiej ilości kilometrów. Gdy jednak spojrzałem na mapkę szukając mostu, aż się wspomniane już nogi pode mną ugięły. Daleko było :-/ (mapka poniżej)



View Larger Map


Uff, to tyle na razie o podróży, a i tak pewnie sporej części z Was nie będzie się chciało tego u góry przeczytać :-P więc w następnych notkach trochę obserwacji i kontynuacja podróży :-) a na razie sobie zdjęcia pooglądajcie...


Londyn


PS> Asiu Z. szkoda, że wyłączasz polską komórkę, bo być może mielibyśmy okazję się spotkać :-) musisz sobie kupić drugą komórkę by być na bieżąco z oboma krajami :-)

środa, 31 października 2007

Wstyd

Jest mi wstyd. Wstyd za Polskę i Polaków. Za Polskę, gdy stoję na peronie katowickiego dworca i widzę grupy zagranicznych turystów obserwujących ten brud i w ogóle wygląd dworca. Jest mi wstyd za Polaków, gdy widzę na tym samym dworcu kieszonkowców "pracujących" tam od lat. Pamiętam ich z drugiego roku studiów, gdy zwróciłem uwagę pewnemu starszemu facetowi, za co jeszcze dostałem od niego opieprz, że on wie co robi, a później jeszcze ostrzeżenie od samych kieszonkowców, że dostane wp... jak się będę wtrącał do nie swoich spraw (facetowi ukradli jednak ten portfel z czego potem bardzo się śmiałem). Dlaczego nikt nie zrobi z tym porządku? Porządku w kraju, chwalącym się cudem gospodarczym, a nie potrafiącym sobie poradzić z kilkoma "śmieciami". Wstyd!

środa, 24 października 2007

Samochwała...

Muszę się Wam pochwalić, że moje wspomnienia ukazały się drukiem :-) w nowej uczelnianej gazecie Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Miesięcznik nazywa się CoSięStałoSię i jest wydawany wspólnie przez kilka organizacji działających przy PolŚl. I muszę przyznać, że grupa redakcyjna odwaliła kawał naprawdę niezłej roboty. Pismo (w szczególności w wersji papierowej) wygląda naprawdę dobrze i dobrze się czyta. Moje gratulacje i byle do przodu...


Gdyby ktoś był zainteresowany to poniżej zamieszczam link do wersji elektronicznej CoSięStałoSię (PDF, 9 MB)


CoSięStałoSię nr 1

niedziela, 21 października 2007

Kroplówki, strzykawki i krwi pobieranie...

...tak wyglądał mój ostatni tydzień. Spędziłem go na oddziale leczenia chorób tropikalnych poznańskiego szpitala. Tak mnie Indie załatwiły na tydzień przed moim wyjazdem. Musiałem się ewakuować i podjąć leczenie. Szlag trafił zwiedzanie Dubaju i spokojny powrót do domu. Szczęście w tym wszystkim, że poznański oddział jest najlepszy w Polsce i dziękuję wszystkim lekarzom i pielęgniarkom za świetną opiekę (głównie kroplówki na śniadanko, obiadek i kolacje :-)


Poznałem też świetną ekipę szpitalną pod wezwaniem Bahama 2008 i ameboza jelitowa gotowa... których chciałbym z tego miejsca pozdrowić. Odezwijcie się czasem z Rumunii, Tokyo czy też naszego swojskiego Lublina.

czwartek, 11 października 2007

Dubaj

Dziś na własne oczy zobaczyłem Burj Al Arab, Palmową Wyspę i budynek, który ma zdeklasować wieże w Kuala Lumpur. Nie dane wprawdzie mi było zobaczyć tego wszystkiego z bliska, ale nawet z samolotu Burj Al Arab wygląda niesamowicie. Aż żałuje, że nie miałem w tym momencie w ręce aparatu fotograficznego bo przy tak dobrej widoczności zdjęcie wyszłoby świetnie. Kto wie, może kiedyś uda się odwiedzić Dubaj na dłużej... Poniżej zdjęcie, które wygląda dokładnie tak jakby wyglądało moje. Jedyną różnicą jest to, że teraz na palmowej wyspie jest już dużo budynków.


sobota, 6 października 2007

Lody

Wyobrażacie sobie jeść lody codziennie jako deser do obiadu przez sześć miesiecy z rzędu? Ja nie, dlatego po czwartym miesiącu zrezygnowałem i jem tylko okazjonalnie ;-) Myślę, ze podają je w tutejszej kantynie żeby złagodzić trochę skutki wszystkich tych ostrych potraw serwowanych nam codziennie, ale mimo wszystko co za dużo to nie zdrowo i stwierdziłem, że starczy tego dobrego :-)


Ktoś chce lody? ;-D

czwartek, 4 października 2007

Facet z brzytwą

Zostałem zaatakowany brzytwą, pobity po twarzy, a potem jeszcze za to z uśmiechem zapłaciłem...


To całkowita prawda, bo odwiedziłem wczoraj golibrodę :-) Najpierw zostałem bardzo dokładnie ogolony (spokojnie, używają jednorazowych brzytew :-) tak że moja twarz zrobiła się gładka jak jeszcze nigdy dotąd od kiedy się golę. Normalnie jak pupa niemowlęcia :-P


Po ogoleniu oczywiście gorący ręcznik i pytanie czy zrobić masaż twarzy. W sumie czemu nie sprobować skoro juz mnie golą... Nałożyli jakiś specjalny, przyjemnie pachnący krem na twarz i zaczęło się. Najpierw wmasowanie kremu, później uklepanie go na twarzy (to jest to bicie, o którym pisałem na początku :-D ), i dalszy masaż..


Gdy juz skończyli z masażem, nałożyli maść chłodzącą z mentolem i poczułem się jakby moją twarz włożono do zamrażarki... przyjemne uczucie w trzydziestostopniowym upale :-P


Chwilę tak poleżałem i już przystąpili do ogrzewania. Na twarz nałożyli perfum, dorzucili krótki masaż głowy i już byłem gotowy do wyjścia, a cała ta przyjemność kosztowała mnie niecałe... 8 zł :-D i to właśnie dla takich momentów warto odwiedzić Indie (ale na krótko :-P )

niedziela, 30 września 2007

Pune Festival

Tam jechaliśmy półgodziny. Z powrotem półtorej. Pune Festival to wielkie święto w tym zaledwie cztero-(i jeszcze pół)-milionowym mieście. Może nie dlatego, że jest to wielkie wydarzenie dla mas, bo większość tych ludzi nigdy w życiu festiwalu nie odwiedzi, ale dlatego że trwa on w trakcie Ganesh Chaturthi. Cóż to? Wielkie hinduskie święto słoniogłowego boga Ganesha, trwające dziesięć dni w całych Indiach, a w szczególności w stanie Maharashtra i Bombaju. Bez przesady można powiedzieć że Ganesh Chaturthi to jak Święta Wielkanocne dla chrześcijan. Święto to jest okazją do codziennej wieczornej zabawy przy ustawionych wszędzie w mieście scenach z figurami lorda Ganeshy, teatrami prezentującymi legendy dotyczące jego oraz Shivy i Parvati będących jego rodzicami. Przy każdej takiej scenie stoją tłumy i oglądają przedstawienia, tańczą w rytm wszechobecnej muzyki. Wszędzie spotkać można zespoły bębniarzy wybijających swoje rytmy i podążających za nimi tańczących ludzi... Całe święto kończy się zatopieniem posągów Ganeshy w wodzie. Największe "zatapianie" tradycyjnie już odbywa się w Bombaju w zatoce morza arabskiego, ale i "na prowincji" ludzie znajdują sobie dogodne zbiorniki wodne by utopić parę posągów.


Ale, ale... rozpisałem się na temat Ganesh Chaturthi, a miało być o festivalu... zostaliśmy tam oficjalnie zaproszeni przez organizatorów (zresztą tak jak większość obcokrajowców przebywających w Pune). Festival jest wielką kilkudniową imprezą prezentującą kulturę i "uroki" Pune. Z założenia ta osiemnasta już edycja, tak jak i poprzednie ma poprostu promować miasto pod względem gospodarczym i przyciągać kolejnych inwestorów. Ale nie ważne... :-) Ważne jest to co się w trakcie festiwalu dzieje. A dzieje się całkiem sporo - prezentacje tańców indyjskich, zespołów tworzących klasyczną hinduską muzykę, festiwal filmowy, wybory Miss festivalu, prezentacje klasycznych samochodów i motocykli (tak indyjskich jak i zagranicznych) i wiele innych... a że dzieje się to wszystko w trakcie Ganesh Chaturthi to potęguje to tylko efekt.


Zostaliśmy zaproszeni na oficjalne otwarcie festiwalu. Zapewne orientujecie się co to oznacza... oprócz bardzo interesujących choć dość krótkich pokazów były bardzo długie i nudne przemówienia w... maharati! Mogę się założyć, że nawet ambasadorowie siędzący na scenie jako goście honorowi nie mieli bladego pojęcia co minister energetyki gada. A gadał baardzo długo i baaardzo powoli... Jakoś to przeżyliśmy i obejrzeliśmy resztę programu, a następnie po półtoragodzinnym oczekiwaniu na nasz autokar ruszyliśmy w pełną śmiechu i wygłupów półtoragodzinną podróż przez miasto pełne ludzi...


 


PS. Nic nie piliśmy :-P


 


Dla zainteresowanych trochę więcej informacji znajdziecie na:


Wikipedia (ENG)


Oficjalna strona festiwalu


Indie - Ganesh Chaturthi


Indie - Pune Festival

poniedziałek, 24 września 2007

Pełnia

Księżyc jest dziś niesamowity. I nie chodzi wcale o pełnię jako taką. Poprostu księżyc jest ogromny. Wydaje się jakby był półtora raza większy niż ten widziany w Polsce. Jest to nieprawdopodobne, bo odległość od księżyca nie różni się aż tak bardzo (może marne pare tysięcy kilometrów, jeśli wogóle), ale naprawdę wygląda na ogromny...

niedziela, 23 września 2007

I o zwierzątkach raz kolejny, ale krótki...

Współczuje tym wszystkim pieskom żyjącym na indyjskiej ulicy. W kraju, gdzie wegetarianizm jest tak powszechny jak w Europie jedzenie mięsa... te mięsożerne w końcu stworzenia przeżyły na ulicach miast chyba tylko cudem i... przestawieniem się na wegetarianizm, bo zapewne nawet znalezienie jakiejś ogryzionej kostki z kurczaka na śmietnikach, z których się żywią graniczy z cudem.

sobota, 15 września 2007

Guava

Spożyłem wczoraj pierwszy z owoców guavy, który mam. Muszę przyznać, że nie był zły, ale wciąż znacznie bardziej wolę sok, bo nie pluje się taką ilością pestek ;-) Pestki są tak twarde i w takiej ilości, że naprawdę nie da się inaczej :-)


Poniżej jak zwykle zdjęcie, na którym widać całą baterię pestek... Przepisu raczej nie będzie, chyba że wymyślę coś z sokiem z guavy :-)


czwartek, 13 września 2007

Paranoja dnia powszedniego

W państwach zachodnich bardzo rozpowszechniły się ostatnio przedszkola przyfirmowe. Dzięki tej instytucji młoda, pracująca mama może zabrać dziecko ze sobą do pracy i zostawić pod opieką przedszkolanki, jednocześnie mając możliwość stałego doglądania "poczynań" dziecka. Bardzo przydatna instytucja muszę przyznać.


Jak się okazuje w Indiach działa to dość podobnie. Mamy zabierają swoje dzieci do pracy. Paradoksalnie jednak, gdy w Europie dzieci są 100% bezpieczne pod okiem przedszkolanki, to w Indiach są one znacznie bardziej zagrożone niż gdyby zostały w domu... Zilustruję to na przykładzie budowy, którą każdego dnia widzę ze swojego okna - dzieci są na otwartej przestrzeni wokół budowanego obiektu, nie ma bezpośredniej opiekunki, choć widzę, że matki zwracają uwagę na biegające dzieci, dzieciaki bawią się na dworze i wewnątrz budynku, w którym trwają pracę. Wszystko to tworzy tak duże zagrożenie dla ich zdrowia i życia, że aż nie można sobie tego wyobrazić. Mimo, że radzą sobie jak mogą to wygląda to naprawdę przerażająco... istna paranoja dnia powszedniego w Indiach.



środa, 12 września 2007

Przepis dla Kasi...

Odpowiadając na komentarz do notki "Papaya" podaje przepis na wyśmienitą papaję:


Weź dojrzałą papaję (poznasz po jasno-żółtej skórce) i rozkrój ją na połowę. Obierz ze skórki dwie mandarynki i rozdziel je na cząstki, a następnie ułóż je we wnętrzu papai. Teraz przygotuj banana pokrojonego w plasterki i dołóż do mandarynek. Wszystko to polej niewielką ilością miodu. Weź łyżeczkę i wcinaj... :-)


Uwaga: najlepiej, gdy owoce są wyciągnięte prosto z lodówki i bardzo zimne. Zamiast miodu dodać można lody o dowolnym smaku. Użyć można także naszych polskich owoców leśnych i ogrodowych - truskawek, malin, borówek.


SMACZNEGO

wtorek, 11 września 2007

Papaya

Jest ze mnie mały (no może nie taki mały ;-) eksperymentator. W szczególności jeśli chodzi o jedzenie. Lubie próbować, poznawać nowe smaki, nieznane potrawy i... owoce. Tym razem postanowiłem zapoznać się z czymś zwanym papają. Jako że nigdy wcześniej nie jadłem ani nawet nie widziałem papaji to nie bardzo wiedziałem jak się do tego owocu zabrać. Z zewnątrz był dość twardy, pomyślałem więc, że będzie miał grubą mięsistą skórkę jak choćby arbuz. Przyłożyłem więc dość silnie nóż i jakież było moje zdziwienie gdy ten (wcale nie taki ostry) wszedł jak w masło... Nie natrafiając też na żadną pestkę rozkroiłem go w całości, a potem... wyjadłem miąższ łyżeczką :-) Nie wiem czy jedliście kiedyś mango, które jednak w Polsce jest znacznie bardziej znane, ale papaja ma troszkę podobny smak. Niezbyt słodki i bardzo orzeźwiający oraz sycący. Warto spróbować. Ja napewno skuszę się na zakup kolejnej.


PS. Bardzo możliwe, że już wkrótce przeczytacie o moich "przygodach" w jedzeniu guavy, bo i ona się zaplątała gdzieś do mojej "owocowej torby z zakupami", a jak wiecie z południowo-afrykańskich opisów sok z guavy to coś co uwielbiam...


poniedziałek, 10 września 2007

Dubai Airport

Trochę spóźnione i nieliczne, ale jednak... zdjęcia z kolejnego lotniska :-D


Dubai Airport

sobota, 8 września 2007

Zwierząt część druga :-)

Kontynuując jakiś czas temu rozpoczęty temat zwierząt w Indiach... zobaczyłem dziś w hali mrówki. Nie dwie czy trzy, ale rządek chyba z trzydziestu biegnących jedna za drugą wzdłuż grubego kabla leżącego na ziemi. Chwilę później pojawiła się jeszcze jedna mrówa, jakaś taka zabłąkana, zagubiona, biegała w tę i z powrotem jakby szukała śladu wycieczki, która przeszła wcześniej... Naprawdę ciekawe rzeczy zaczynają się tutaj dziać, a świat zwierzęcy wdziera się coraz głębiej do fabryki, adaptując na swoje potrzeby kolejne tereny


Mamy już więc ptaki, psy, myszki, pająki, mrówki (są trochę większe niż nasze bo mają ok. 20 mm długości). A... i zapomniałbym o specjalnym okazie widzianym kilka dni temu na liniach "boków". Mianowicie będąc tam przypadkiem po kabel natknąłem się na przycupniętą (a właściwie to chyba uwieszoną ;-) modliszkę... Nie jestem wprawdzie specjalistą od owadów i innych takich, ale tej trójkątnej głowy pomylić nie sposób. Muszę przyznać, że była piękna, choć jej aktu godowego (czy jak inaczej to nazwać) na spokojnie przyjąć nie mogę :-) Jak można zjeść faceta?!? :-P


PS. Znając życie (i siebie ;-) to temat zwierzęcy pojawi się pewnie w odcinku trzecim i może kolejnych...

wtorek, 28 sierpnia 2007

Lotniska

Wiecie co mnie najbardziej fascynuje w lotniskach? Ta ogromna ilość ludzi. Uwielbiam obserwować obywateli świata. Wsłuchiwać się w tę mnogość języków. Widzieć jako obok siebie w kolejce do jednego samolotu stoją biały, czarny i azjata, turystka w szortach i zakryta muzułmanka, Hiszpan, Francuz i Rosjanin... tak różni od siebie kulturowo i językowo, ale jednocześnie tak bardzo do siebie podobni. W ułamkach sekund zaobserwować można tak wiele różnych zachowań i charakterów ludzi spieszących się na swój lot...

czwartek, 23 sierpnia 2007

Wichura

Bilans strat i zniszczeń: trzy osoby utonęły (w tym pięcioletnie dziecko), 1 osoba zaginiona, 8 osób poszukiwanych, 40 jachtów wywróconych z czego kilka zatonęło, i do tego masa zniszczeń na jachtach przycumowanych do kei.


Mnie tam nie było. W tym czasie byłem w trasie z Warszawy do Mikołajek, ale z relacji naocznych świadków (m.in. mojego ojca) wiem, że do przyjemnych to przeżycie nie należało. Tuż przed wszystkie jachty zrzucały w panice żagle i na pełnych obrotach silników kierowały się w stronę brzegu. Gdy uderzył wiatr zrobiło się ciemno i nie było widać dalej jak na 20m. Wiatr podrywał wodę z jeziora i smagał nią wszystko co mu stanęło na drodze. Łamały się gałęzie, maszty, a jachty dobijały jak oszalałe do betonowych pomostów w Mikołajkach. W Giżycku drzewo złamało się wprost na stojący pod nim jacht. A wszelkie drogi dojazdowe pozagradzane były powalonymi drzewami...


Dojechałem już po, ale sam widziałem zniszczenia jakich może dokonać wiatr... Następnego dnia wypłynęliśmy z Mikołajek do Giżycka. Przez kanały. Już na pierwszym z nich, kanale Tałckim, natrafiliśmy na powalone do wody drzewa i masy gałęzi. Nie dało się płynąć na silniku. Musieliśmy skorzystać z wioseł i płynąć od lewego do prawego brzegu kanału obserwując wodę i omijając leżące drzewa. Na następnych kanałach było już na szczęście lepiej. Tu chyba nie dotarł tak silny wiatr...


Mazury 2007

wtorek, 21 sierpnia 2007

Na wariackich papierach...

Poniedziałek rano. Telefon. Przyszedł list polecający z Indii. Zebrałem się więc z Rynu w drogę do Katowic. Najpierw sześć godzin w PKS-ie, a potem pociąg z Warszawy do Katowic... Niestety jakiś idiota ukradł kable zasilające zwrotnice kolejowe pomiędzy dworcem Wschodnim a Centralnym, bo mu było potrzeba parę złotych na tanie wino! Zero myślenia! Wszystkie pociągi w Warszawie były opóźnione o dwie godziny. I nie ważne było czy jest to pociąg do Skierniewic, Katowic czy Frankfurtu.


Widziałem grupę zrezygnowanych Hiszpanów siedzących na peronie i czekających na swój pociąg do Krakowa, skąd mieli lecieć do domu. Widziałem menedżerów dzwoniących, że się spóźnią na jakąś konferencję marketingową. Wreszcie widziałem rzesze ludzi po prostu chcących gdzieś dojechać tak jak ja...


W domu miałem pojawić się około godziny 22:00, ale ze względu na opóźnienia wyjechałem dopiero o 21:30 i w rezultacie dotarłem dopiero o 1:00 w nocy... a 0 7:00 rano kolejny pociąg do Warszawy do Ambasady. Na szczęście tym razem Pani była bardzo miła :-)

piątek, 17 sierpnia 2007

Z przygodami

Wyruszyliśmy o piątej rano. Najpierw na Pogorię odebrać spakowaną już wczoraj żaglówkę i potem dalej w kierunku Mazur.


Wszystko było w najlepszy porządku aż do Miasta Stołecznego "W". W pewnym momencie po podskoku na jednej z wielu dziur drogowych naszej kochanej Stolycy (wybaczcie ten akcent, ale poprostu to uwielbiam ;-) usłyszałem z tyłu dziwne "chrobotanie". Okazało się, że urwała się jedna ze śrub podtrzymujących tablicę rejestracyjną i światła przyczepy podłodziowej szurały o asfalt. Oczywiście stało się to na środku zakorkowanej ulicy. Szybkie podwiązanie liną i trzeba się było ruszyć dalej żeby nie blokować ruchu.


Dotarliśmy do Ambasady Indii. Ojciec zaczął naprawiać światła, a ja poszedłem załatwiać wizę. Ta sama przeuprzejma Pani, która zeszłym razem stwierdziła "Niestesty ;-) dostał Pan wizę" (patrz notka z lutego) tym razem oświadczyła, że dokumentów mi nie przyjmie bo nie mam indyjskich i polskich listów polecających, a bez tego wizy nie dostanę. Mimo próśb nic z tego nie wyszło. Nawet jej rozmowa z konsulem nic nie dała. Pozostał telefon do biura i oczekiwanie na listy. Wtedy będę mógł załatwiać wizę.


Ruszyliśmy dalej. Po jakichś 50 km usłyszałem piski z prawego przedniego koła (zapewne klocki hamulcowe nie puszczały całkowicie), a po jakimś czasie i kolejnych wybojach (ach te polskie drogi ;-) pod samochodem zaczęło coś chrobotać na wybojach. Zatrzymaliśmy się i okazało się, że urwała się osłona kolektora. Nie dało się jednak nic zrobić, bo osłona była zbyt gorąca. Jednocześnie prawe przednie koło było tak gorące, że polewane wodą wytwarzało tyle pary co spory czajnik. Musieliśmy trochę poczekać...


Reszta podróży obyła się już bez przeszkód. Wodowanie poszło pięknie, w ciągu dosłownie paru minut i już mogliśmy się przepakować...

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

Sprzeczność

Gdy człowiek jest zmęczony to odkrywa masę fascynujących rzeczy. Dziś na przykład odkryłem sprzeczność (przynajmniej dla mnie) w sposobie ubierania się muzułmańskich kobiet. Chodzi mi głównie o muzułmanów "ortodoksyjnych", gdzie kobieta ma całą zakrytą twarz, tylko ze szczeliną na oczy. Otóż bardzo często te szczelnie opatulone w czarne ubrania kobiety bardzo często noszą fantazyjne, kolorowe buty na obcasach. Tak jest na przykład teraz, gdy obserwuję jedną z nich noszącą buty chyba na dziesięciocentymetrowych obcasach z przezroczystego plastiku.


Bardzo często widać też kobiety podróżujące ze swoimi dziećmi ubranymi w bardzo zachodni sposób. Podobno dziewczynki mogą się ubierać jak chcą, aż do pierwszej miesiączki, a później muszą się zakryć. Bez sensu zupełnie to jest...


 


Aktualizacja: Właśnie widziałem kobietę z całkowicie zakrytą twarzą (włącznie z oczami) za pomocą podwójnej zasłony! Do tego miała na sobie jeszcze czarne rękawiczki przy temperaturze powietrza 36 st.C! Naprawdę współczuję. Ale moja teoria się sprawdza... miała fantazyjne buty zrobione z niebieskiego dżinsu :-D

Lot do Doha

Jaki ten świat jest mały... Lecąc do Doha obserwowałem obsługę pokładową rozmawiającą w "kuchni" i wydało mi się, że jedna ze stewardess mówi po angielsku z dziwnie "polskim" akcentem, do tego doszedł polski typ urody i imię Anna na plakietce. Postanowiłem to sprawdzić i gdy podawała posiłek po prostu zapytałem. Jak się okazało nie pomyliłem się i w ten sposób poznałem Anię :-)


Pisałem już Wam, że Qatar Airways zatrudnia ekipę z ponad sześćdziesięciu krajów i teraz mam na to dowód! Miło było porozmawiać po polsku i to w dodatku z "podróżniczką" jeszcze większą niż ja :-)


Tak więc lecąc arabskimi liniami lotniczymi bądźcie czujni, bo możecie natknąć się na ludzi mówiących w naszym ojczystym języku :-)


PS. Aniu myślę, że mogłabyś spokojnie pracować dla Al Jazeera, tylko nie jestem pewny czy oni zatrudniają kobiety w rolach reporterek :-P

Biznes klasa

Czasem i 13-tego człowiek ma szczęście. Ja zazwyczaj :-) I tym razem tak się stało. Przy stanowisku boardingu moje miejsce w klasie Economy zostało zmienione na klasę Business :-) Nie wiem dlaczego, ale kłócić się nie będę, skoro najbliższe 6,5 godziny spędzę w komfortowych warunkach...


Tak wogóle to wylatując z Bombaju, po 24 godzinach bez snu (w końcu niedzielę spędziłem aktywnie :-P) miałem lekki zamęt w głowie jak możemy wylatywać o 5:55 z Bombaju i dolecieć do Doha o 6:50 skoro lot trwa 2,5 godziny. Coś mi nie grało przez ładnych parę minut, ale w końcu zorientowałem się, że przecież jest przesunięcie czasu pomiędzy Indiami i Qatarem :-) Od razu mi ulżyło.

niedziela, 12 sierpnia 2007

Ciemna noc

1:45 rano. Zostałem obudzony pukaniem do drzwi. Obsługa hotelowa przyniosła mi wodę. Dlaczego akurat do mojego pokoju? Jak sądze drobna pomyłka, bo później pukali do pokoju powyżej. Pewnie nowy gość hotelowy prosił o wodę, ale komuś pomyliły się pokoje. Niestety ja już nie spałem...


2:30 rano. Nie śpię, ale jestem na tyle zmęczony, by tylko przeskakiwać po kanałach telewizyjnych tak naprawdę nie oglądając... Zatrzymuję się na kanale filmowym. Zaraz zacząć ma się nowy film. Pojawia się komunikat "Ten film został przystosowany do oglądania rodzinnego". Po co komu "przystosowanie" filmu, który wyświetlają o takiej porze?? Zaciekawiło mnie to, więc postanowiłem pooglądać. Wytrzymałem jakieś piętnaście minut, bo film był nudny jak flaki z olejem, ale jedyne co zauważyłem to wyciszanie przekleństw... A skoro nawet przekleństwa poprawili to ciekaw jestem czy w tym filmie była jakaś scena seksu, w której zamazali widok nagich piersi... Już wielokrotnie pisałem, że Indie mnie zadziwiają czasami i tym razem też to muszę powtórzyć. Właściwie to ciągle mnie zaskakują, ale jak wiadomo do wszystkiego człowiek może się przyzwyczaić, nawet do ciągłego zaskakiwania.

Masaż na cztery ręce

Niedziela dniem wolnym jest, więc trzeba było coś na dziś wymyślić. I wymyśliliśmy sobie masaż całego ciała w centrum medycyny naturalnej Kerala Ayurvedic. Indie są niestety bardzo purytańskim krajem, więc coś takiego jak masaż mężczyzny przez kobietę jest tutaj niemożliwe, ale i tak zdecydowaliśmy się spróbować. Masaż wykonany został profesjonalnie na cztery ręce przez dwóch masażystów zajmujących się tym od ośmiu lat! Całość trwała godzinę, z użyciem ciepłego oleju z dodatkiem kilkudziesięciu ziół. Oczekiwałem wprawdzie większego rozgrzania mięśni, jak przy masażu Shiatsu, ale i tak nie było źle :-P Możliwe, że znowu odwiedzimy to centrum medycyny naturalnej, tym razem jednak zamawiając seans dwugodzinny, w którym oprócz masażu są antystresowe metody z olejem spływającym ze specjalnej misy na głowę petenta. Ehh ta medycyna naturalna ;-P


Teraz tylko odpocząć trochę, spakować się i w drogę do domu. Już się nie mogę doczekać...

sobota, 11 sierpnia 2007

Cabrio

Widziałem dziś najdziwniejszy samochód w swoim życiu. Wyglądał jak Indica (sami poszukajcie w internecie zdjęć :-P) tyle tylko, że przedłużona o jeden rząd siedzeń w środku. Do tego obcięty dach w połowie słupka i usuniete drzwi, w których miejscu wstawiono barierki, tak żeby nikt nie wypadł. Poprostu tunning samochodowy pełną gębą. Pełne przystosowanie jako "minibus cabrio" do zwiedzania fabryki motoryzacyjnej. Muszę przyznać, że ciekawe rozwiązanie.

sobota, 4 sierpnia 2007

Przesąd ;-)

Znacie ten "przesąd", że jak komuś na języku mała krostka wyjdzie to znaczy, że jest obgadywany? Mnie to chyba dziś pół Polski obgaduje ;-) Chyba się w nocy przygryzłem... auuu

środa, 25 lipca 2007

Serek

Patrzcie co dziś udało mi się zdobyć. To cud widzieć tutaj serek do smarowania z POLSKI!! Prawdziwy importowany rarytas prosto z naszego wspaniałego kraju. Taki pyszny... Kremowy... Mmmm palce lizać ;-)


 


PS. Ja naprawdę lubię indyjskie jedzenie, ale czasem bardzo brak mi schabowego, klusek i modrej (NIE CZERWONEJ!! CZERWONA NIE ISTNIEJE!!) kapusty...


niedziela, 22 lipca 2007

Wodospady

Wreszcie udało mi się gdzieś wyciągnąć ludzi. Wyjechaliśmy około 50 km za Pune, żeby zwiedzić starą buddyjską grotę, która obecnie jest miejscem kultu hinduistów, a później pojechaliśmy zobaczyć "słynne" wodospady Lonavla (czyt. Lunaula).


O wodospadach pisać za dużo nie będę bo okazały się kompletną porażka (tak wielką, że aż stwierdziłem, że będę robic tam zdjęć). Wodospady okazały się tylko małymi strumykami wody - najprawdopodobniej ze względu na niezbyt obfitą porę deszczową. Jedyną rzeczą wartą odnotowania było coś w rodzaju festiwalu, który widzieliśmy tylko z daleka. Ludzie stali na schodach prowadzących na niewielką zaporę - schodach po których płynęła woda - i rozpryskiwali na siebie tą wodę... część z nich skakała (w pełnym ubraniu) do wody w zaporze i kąpała się tak :-)


Znacznie ciekawsza okazała się grota buddyjska Karle, która od kilkuset już lat służy jako świątynia hinduistyczna. Trafiliśmy tam akurat na święto i wielką fetę z ogromną ilością ludzi tańczących i taplających się w wodzie z kilku niewielkich wodospadów spływających ponad wejściem do groty. Były tańce, śpiewy i "oszalały" tłum. Kawałek prawdziwej hindustkiej kultury i tradycji. Jak tylko znajdę w internecie coś więcej o tym święcie to napiszę jeszcze, a na razie poniżej zamieszczam zdjęcia (z opisem :-)


Indie - Lonavla


PS> Mamy też plany na następne "wizyty", ale o tym ćśśśś :-D

Carla Caves

Dla tych co angielskim władają...



10 miles South of Karle close to the Kamshet Railway Station is this interior village called Bedsa next to which the New Pune Bombay Express highway is being constructed with the cave located on a stiff hill. Though smaller in size the shrine is very attractive. With breath taking scenery one cannot help but appreciate the spot chosen by Buddhist monks. With a huge chaitya and one big vihara, there are also numerous small resting chambers or cells for monks that were chiseled out here.


The ornamentation on the façade is made up of miniature rails and repetition of window fronts or facades with a number of water cisterns in front of the Chaitya with one of the inscriptions belonging to Mandavi princess Samadinaka who got this facility made for monks and Buddhist devotees.


The Vihara has 9 cells and couple of side cells. In one of the larger cells is a non-Buddhist deity Yamai that is worshipped by the Kolis. Below in the village under a tree is the Tandula stone of Bedsai. A palki (palanquin) from this village every year goes up to Yamai’s shrine and then to Vaghoba (deity of the pass) up the hill.

piątek, 20 lipca 2007

Zwierza

Siedzę sobie właśnie na GEO stacji czekając aż hinduscy "specjaliści" aktywuja mi roboty i obserwuje mniej więcej dziesięciocentymetrową ważke. Prawdziwy Dragonfly... Dzisiaj zresztą to już kolejne "zwierze" jakie widziałem wewnątrz hali. Jak przypuszczam szukają tutaj schronienia przed deszczem, którego wprawdzie nie ma dziś dużo, ale jednak.


Z samego rana pojawił się ptak. Szaro-brazowo-niebieski. Wszedł sobie do hali przez lekko uchyloną bramę. Porozglądał się. Przeszedł kawałek dalej. I stanął. Stał tak może z minutę obserwując wszystko dookoła, a ptaszki te są bardzo ciekawskie, często można zobaczyć jak obserwują cię spod belek dachowych (na szczęście nie przypominają gołębi-sraczy, więc można być spokojnym :-) Potem straciłem go z oczu, ale pewnie buszował gdzieś pod dachem. Jak uda mi się "mojego" gościnnie mieszkającego w przewodach klimatyzacji ptaszka sfotografować to pokaże Wam jak taki wygląda ;-)


Jakie jeszcze zwierza można tu spotkać? Wałęsające się po terenie psy to normalka :-) Jest ich tu bardzo dużo, ale nie są agresywne, więc można być spokojnym. Do tego dochodzą małe, miłe myszki, których rodzinkę widziałem wczoraj na jednej ze stacji. Są i pajęczaki wszelakich rodzajów. I muszę przyznać, że są naprawdę niezwykłe. Najciekawszy jest czarny z białymi szczękami. Ciekawe w nim jest to jak daleko potrafi skakać -> 20 cm to norma, a pajączek ma rozmiary może z 10 mm.


Osobną kwestią są zwierza tzw. uliczne, w postaci wszędobylskich biało-burych "świętych" krów, wyjadających resztki ze śmietników, albo nagabujących sprzedawców ulicznych o jakieś "smakołyki". Oczywiście krowa kładąca się na środku ulicy tuż przed twoim samochodem nie jest wcale takim niezwykłym widokiem jak by się wydawało ;-)


W okolicach fabryki spotkać można też stadko osłów, które jakieś trzy tygodnie temu przywędrowało "skądś" i tak już zostało. Wygląda na to, że bardzo spodobał im się niewielki pas zieleni rozdzielający pasy ruchu i postanowiły pozostać na tym "pastwisku", oczywiście zakłócając bardzo wydatnie ruch samochodowy, ale kto by się tym tutaj przejmował :-)

czwartek, 19 lipca 2007

Lambada

Pisałem już kiedyś, że właściciele samochodów w Indiach zmieniają sygnały dźwiękowe cofania tak jak europejczycy dzwonki w komórkach. Nasz kierowca właśnie zmienił "dzwonek" i... zabrzmiała Lambada :-) Dawno nie słyszany "utwór" w wersji dzwonkowej jest naprawde przedni :-D W pierwszym momencie uśmialiśmy się niezmiernie, a nasz kierowca tylko szczerzył zęby i powtarzał "hapi, hapi" ("happy, happy"), co rozśmieszyło nas jeszcze bardziej :-)


Nie jest to jednak "najdziwniejszy" dźwięk cofania jaki słyszałem :-) Drugi samochód do naszej dyspozycji (jest nas teraz tutaj 11 osób) cofając wygrywa Cichą noc w wersji, powiedziałbym, uzupełnionej o jakieś dziwne elementy na końcu refrenu :-)

środa, 18 lipca 2007

Praca, praca, praca :-)

Ehh, w jakich ja warunkach muszę pracować... ;-) Sami zobaczcie na zdjęciach... Siedzę pod karoserią i pod zgrzewarką robota, bo to jedyne miejsce, z którego cokolwiek widać.



poniedziałek, 16 lipca 2007

Tydzień

No i minal kolejny juz tydzien. Tydzien, w ktorym duzo sie dzialo - zmiana kontrahenta, nowi programisci, przygotowania do automatu na dwoch liniach, i do tego pierwsze zgrzewy karoserii... Musze powiedziec, ze jestem zadowolony. To byl dobry tydzien pracy i nawet piatek trzynastego byl laskawy... zreszta jak wszystkie trzynastki dla mnie ;-) Jestem jednak troche juz zmeczony. Praca przez szesc dlugich dni w tygodniu. Ciagnie mnie zeby cos pozwiedzac, ale dupy wolowe ;-) tutaj mam i w niedziele w hotelu tylko by siedzieli. Samemu nie oplaca mi sie jechac nigdzie, bo bez samochodu sie praktycznie nie da swobodnie podrozowac, a wynajecie samochodu z kierowca dla jednej tylko osoby jest nieoplacalne :-/ wiec niedziele spedzam praktycznie na odsypianiu, czytaniu i ogladaniu filmow... moze choc teraz sie cos zmieni po przyjezdzie poludniowo-afrykanczykow :-)

sobota, 7 lipca 2007

Kuchnia meksykańska

Zgrzeszyliśmy ponownie ;-) Odwiedziliśmy Le Meridien sprawdzając jak smakuje kuchnia meksykańska po hidusku. Była wyśmienita oczywiście. Jedno jest tylko pewne - ten hotel nie podoba mi się już tak bardzo. Nie lubię, gdy ludzie mi usługują... Nie mam tutaj na myśli np. kelnera, lecz ludzi zatrudnianych specjalnie do otwierania drzwi toalety, puszczania wody z kranu i podawania Ci ręcznika, gdy już skończysz myć ręce. Uważam, że to uwłaczające godności ludzkiej. Nie będę już raczej częstym klientem w ich restauracji...

czwartek, 5 lipca 2007

Monsun

Pamiętacie jak pisałem kiedyś o ulewie, która przeszła nad halą, gdy siedziałem na stacji GEO? No cóż, to był tylko lekki deszczyk jak się okazuje :-) W chwili obecnej - w porze monsunowej - takie "deszczyki" padają codziennie i to po minimum trzy godziny. Pozostały czas to taka mżawka, przez którą jak się przechodzi to jest się kompletnie mokrym ;-D Deszcz pada praktycznie cały czas, przechodząc tylko z mżawki w ulewę i odwrotnie. Właściwie człowiek przestaje zupełnie zwracać uwagę, co się dzieje za oknem. Dopiero w momencie, gdy trzeba przejść do drugiej hali albo na pójść obiad to myśli "leje czy tylko pada?" i wsłuchuje się w szum oceniając...

sobota, 30 czerwca 2007

Po 5 - Nieumiarkowanie w jedzeniu...

Dokładnie tak. Nie potrafiliśmy się powstrzymać. Piątki w Le Meridien to kuchnia świata. Dzisiaj włoska. Pizza, Canelloni, Minestrone, Spagetti Neapolitane, i cała reszta, której nazw nie pamiętam lub nie znam... Po prostu palce lizać. Do tego wszystkiego dobre francuskie Chardonnay i deser, który był już bardziej jedzony wzrokiem, bo miejsca w żołądku już nie starczyło na te wszystkie pyszności... A wszystko to w ekskluzywnym hotelu, w którym pokój kosztuje 300 USD za noc :-)


W następny piątek kuchnia meksykańska... Czy zgrzeszymy ponownie? Czas pokaże :-P

poniedziałek, 18 czerwca 2007

Śmiechoteka ;-)

Dziś rozśmieszyłem siebie samego niemal do łez ;-D


W jaki sposób? Otóż łazienka w pokoju hotelowym wyposażona jest w taki sposób, że wieszak na ręczniki jest bardzo daleko od prysznica, więc zawsze biorę ręcznik kąpielowy i wieszam go na klamce drzwi, zaraz naprzeciw prysznica. Robię to, żeby nie łazić niepotrzebnie po zimnych kafelkach, czego bardzo nie lubię ;-D


Oczywiście jest to "bardzo dobry" hotel ;-) więc dostarczają do pokoju trzy rodzaje ręczników: kąpielowy, średni i do rąk. Zgadnijcie, który dzisiaj sobie powiesiłem... Tak, nie mylicie się - ręcznik do rąk ;-D


Machinalnie zgarnąłem ręcznik myśląc o czym innym i powiesiłem go na klamce. Potem szybki prysznic i... prawie padłem ze śmiechu z samego siebie biorąc do ręki ręcznik :-D


Oczywiście czekała mnie "wyprawa" po zimnych kafelkach po ręcznik kąpielowy, ale po takiej dawce śmiechu już mnie to nie przerażało ;-)

środa, 13 czerwca 2007

Katar ;-)

Qatar Airlines. Takimi liniami lotniczymi to ja mogę się przemieszczać :-) Pełen profesjonalizm i komfort. Jedzenie, mimo że podawane w warunkach samolotu, to pierwszej jakości i naprawdę smaczne. Jak w dobrej restauracji.


Ale to nie wszystko... Pierwszy raz na długim dystansie, a paroma liniami tak już latałem, stewardesy wyglądają tak, że aż chce się na nie patrzeć! Z tego co wyczytałem w reklamówce linii lotniczych podobno obsługa pokładowa rekrutowana jest z obywateli ponad 60 państw. I to jest jak sądzę szczera prawda, bo w naszym "przedziale" podawały stewardesy o słowiańskich (niestety nie polskich :-) oraz azjatyckich imionach (i rysach :-) Arabowie z Kataru czy Emiratów Arabskich, to chyba najwięksi importerzy... ludzi. Nie niewolników oczywiście, ale pracowników, bo ludzie jadą tam sami i zarabiają niezłą kasę. Cóż arabowie na ropie siedzą, to mają... A ich miasta, np. Dubaj albo Doha, zapierają dech w piersiach przepychem. Szkoda, że nie miałem okazji zostać w Doha kilka dni, ale z tego co jest w filmach reklamowych i co można znaleźć w internecie, to warto to zobaczyć. Jak mnie tak dalej będą kusić to w drodze powrotnej z Indii poprostu zostanę tam... :-D Żartuję oczywiście, ale chciałbym pomieszkać tam choć przez parę dni...

poniedziałek, 11 czerwca 2007

Centrum logistyczne

No i miałem się nie "zaskakiwać" już tyle, a tu kolejne zdarzenie ;-) I to dosłownie w parę minut po odjeździe autobusem hotelowym we Frankfurcie... Co mnie tak zaskoczyło? Parkingi firm wynajmujących samochody. Każda ma własny. I to nie jakiś tam na kilka pojazdów, ale ogromne, wielopiętrowe, wypełnione wszelakimi markami od VW, przez Renault i Toyotę, a skończywszy na najnowszym BMW... Do tego wszystkiego podjeżdżające lawety, na które są ładowane lub rozładowywane samochody. To prawdziwe centra logistyczne, których poziom obsługi musi być na najwyższym poziomie, bo inaczej cały ten "biznes" pogrążyłby się w chaosie...

Fraport, po raz kolejny

Kolejny raz wylądowałem we Fraport'cie. I po raz kolejny jestem pod wrażeniem. Wydawałoby się, że to niemożliwe już, a jednak... Taką masę ludzi ja tutaj bardzo rzadko się spotyka. Taksówki na podjeździe pod terminal praktycznie się nie zatrzymują... A przewija się ich tutaj prawdziwa masa. Siedzę sobie właśnie w autobusie hotelowym i czekam na odjazd, a koło mnie w ciągu minuty przejechało jakieś trzydzieści taksówek! I nie jadą one do całego lotniska, tylko do terminalu 'A'. Dosłownie sznur samochodów zatrzymujących się przy terminalu na maksymalnie dwie minuty. Szybkie załadowanie bagażu i pasażera, i jazda dalej. Zrobić miejsce następnym... To po prostu Fraport... :-)

Znowu w trasie...

I znowu jadę. Dopiero wróciłem do domu, już wyjeżdżam. Ja to jednak nie zagrzeję miejsca na dłużej.


Tym razem moja podróż będzie troszkę naokoło. Najpierw Frankfurt, później Doha w Katarze, dalej Bombaj (a właściwie Mumbai ;-) i w końcu w środę dojadę do Pune. Ufff, dużo tego. Szkoda tylko, że na bliskim wschodzie będę tylko trzy godziny, a nie na przykład dobę :-D


Do zobaczenia za dwa miesiące.

wtorek, 5 czerwca 2007

Zbieg

== Ściśle tajna notka służbowa Organów Ścigania ;-) ==


Poszukiwany zbiegł z miejsca osadzenia w Pune, dystrykt Maharashtra w nocy 5/6 czerwca 2007. Przewidywane miejsce docelowe to Katowice, Polska w dniu 6 czerwca 2007, jakoś po 18:00 czasu lokalnego.


Zbiega należy osaczyć, zatrzymać i doprowadzić do najbliższego baru oferującego polskie piwo! Podkreślam POLSKIE piwo!


Godną uwagi w poszukiwaniach jest informacja, że zbieg długo nie jest w stanie oprzeć się urokowi polskich kobiet. Podreślam POLSKICH kobiet!


Sugeruję rozesłanie listów gończych na listy AEGEE-Gliwice oraz personalnie do wszystkich organów ścigania tzw. przyjaciół...


Naczelnik Wydziału Śledczego

Lech Tyski

niedziela, 27 maja 2007

Energy Park

Ostatnio było ciężko z internetem, więc zeszłotygodniowe zdjęcia mogły się pojawić dopiero teraz.


Wybraliśmy się do parku, w którym podobno miał być dobry pub, ale okazało się, że takiego czegoś tam nie ma :-) W każdym razie weszliśmy do parku zobaczyć co tam wogóle jest i się okazało, że to przedstawienie technik wytwarzania energii elektrycznej. Why not :-)


Indie - Energy Park

Osho Ashram

A w tą niedziele postanowiliśmy pomedytować... Wprawdzie nie wyszło, ale liczą się intencje :-P


Indie - okolice Osho Ashram (Koregaon Park)

czwartek, 24 maja 2007

Pada, pada deszcz...

Dziś poznałem prawdziwy monsun. Takiej ulewy i tylu piorunów dawno już nie widziałem. Jeśli tak ma wyglądać cały czerwiec to chyba sie wszyscy tutaj potopimy ;-) Akurat w momencie, gdy rozpoczęła się burza bylem na górze stacji GEO gdzie stoją dwa roboty. Jakieś cztery metry nad ziemia, tuż pod dachem, a więc w miejscu gdzie zbiera sie całe ciepło. I nagle poczułem bardzo przyjemną falę chłodu, a potem usłyszałem grzmot i deszcz walący w dach...

wtorek, 15 maja 2007

Kolczykowanie, biżuteria, złoto...

Zastanawialiście się kiedyś jaki procent kobiet w Polsce ma kolczyk w nosie? Ja zacząłem po przyjeździe tutaj i wychodzi mi, że znikomy. W Indiach można by śmiało powiedzieć, że jest to jakieś 90%. Najprzeróżniejsze wersje się przewijają na ulicach. Oczywiście nie mówię tutaj o kolczykach w środkowej chrząstce (jak krowa :-P), ale o kolczykach w lewym nozdrzu (bo tak się to chyba nazywa ;-), nigdy jednak nie widziałem w prawym :-) Zazwyczaj noszone są maleńkie "brylanciki", ale sporo można też spotkać niewielkich złotych kółeczek koniecznie z jakimś dodatkiem, tak by można doczepić łańcuszek idący do ramienia. Wynika to zapewne z tradycji hinduistycznej (jutro się muszę o to Vijay'a zapytać... :-) Muszę jednak przyznać, że hinduskie kobiety znacznie lepiej wyglądają z kolczykami w nosie niż europejki. Jakoś tak bardziej im to pasuje... :-)

Kolczyki to jednak nie wszystko. Hinduskie kobiety wprost uwielbiają złotą biżuterię. Noszą złote łańcuszki na szyji, nadgarstkach, kostkach, złote pierścionki na palcach rąk i... stóp. I to wcale nie są jakieś pojedyncze skromne ozdoby, ale cała masa. Tylko i wyłącznie złote. Srebra czy też pierścionków z kamieniami się tutaj nie zobaczy. I nie ważny jest status społeczny i ilość posiadanych pieniędzy. Nie raz widziałem żebrzącą kobietę noszącą złotą biżuterię... Aż się wierzyć nie chce.


PS. Przypomnijcie mi, żebym zapytał o te łańcuszki od nosa do ramienia :-)

Komórka

Indie to prawdziwy kraj absurdu jeśli chodzi o telefony i internet. Kupiłem jakiś czas temu kartę prepaid. Nie było to wcale proste, bo tutaj nie kupuje się karty ot tak. Trzeba się zarejestrować i wogóle mase dokumentów dostarczyć, zleciliśmy więc całą "operację" naszemu "kontrahentowi", który zlecił to swoim hinduskim przedstawicielom w "biurze". Zaczęło się czekanie i już po trzech tygodniach dostaliśmy nasze upragnione karty. Zapłaciliśmy za nie 500 rupii od łebka (nawet rachunek mam! :-) i jakież było nasze zdziwienie, gdy po włożeniu do komórek okazało się, że na rozmowy jest z tego tylko... 100 rupii! Nie 400 czy 300 co powiedzmy byłoby zrozumiałe, bo reszta to pokrycie kosztów karty, ale 100 rupii. Porażka.


Nie mamy tutaj niestety walkie-talkie czy czegoś podobnego, a hale w których pracujemy są ogromne i ich obejście w poszukiwaniu choćby EMT (przyrządu do mierzenia położeń zerowych osi robota - robotyków proszę o nie śmianie się, bo nie mam jak inaczej laikom tego wytłumaczyć ;-P ) zajęłoby conajmniej 15 minut, więc telefon jest co jakiś czas wykorzystywany. Minęło kilka dni i karta się niestety opróżniła... zakupiłem, więc dzisiaj doładowanie. Zapłaciłem za nie 410 rupii. Myślicie sobie, że mam na koncie 410 rupii? Jeśli tak to pomyliliście się prawie o 150 rupii, które idą na podatek! Po prostu paranoja. Wygląda to jakby normalnie nałożyli akcyzę na wszelką komunikację.


Podobne historie dzieją się tutaj z internetem. Przede wszystkim kosztuje majątek - wyobraźcie sobie, że np. w Niemczech godzina szybkiego i nie przerywającego internetu w kafejce kosztuje 2 EUR, a w Indiach za godzinę internetu przerywającego co jakiś czas i wolnego niemiłosiernie trzeba zapłacić nawet więcej. Oczywiście jak całkiem sporo rzeczy tutaj i to jest prepaid, na szczęście z możliwością wylogowana. Najlepszy moment następuje gdy wyłączą prąd, bo wtedy nie można się wylogować z wykupionej karty, więc mimo że się aktualnie nie korzysta to czas upływa. Wtedy słychać jedno wielkie przeklinanie (głównie po niemiecku :-) Oczywiście nie zawsze można skorzystać z internetu nawet jak jest prąd ;-) bo zazwyczaj brakuje kart dostępowych, albo np. chcesz kupić kartę godzinną, a mają tylko półgodzinne lub odwrotnie. O kartach 24 godzinnych (które w ogólnym rozrachunku wychodzą najtaniej) to od ponad tygodnia można sobie tylko pomarzyć. A moje zaległości internetowe rosną i rosną...

środa, 9 maja 2007

Droga powrotna

Już drugi dzień zdarza nam się bardzo ciekawa droga powrotna... Mamy tutaj od dwóch dni pewne problemy z firmą transportową, i z kierowcą co za tym idzie. Do pracy dojeżdzamy więc "taksówką" hotelową. Spowrotem jednak nie jest już tak łatwo. Wczoraj czekaliśmy na samochód ponad godzinę i w końcu zdecydowaliśmy się wracać z jednym z mechaników. Wyobraźcie sobie auto mniej więcej wielkości Opla Corsa tyle że pięciodrzwiowe, a w nim 6 osób :-D Tym samochodem jest Indica, której wersję drugą będą produkować na "naszej" linii. Ja siedziałem z przodu razem z Wolfem (tym mechanikiem), a do tego oczywiście był jeszcze kierowca ;-) Jazda na maxa...


Aaaa i nie zdziwcie się jak za jakiś czas spotkacie na polskich drogach ten mały samochodzik, bo podobno producent ma plany wejść na rynek europejski ze swoimi tanimi pojazdami. W tej chwili najniższa wersja Indiki podobno kosztuje w Indiach 4000 dolarów. Za taką kwotę to Polacy sprowadzają teraz z Niemiec używane rzęchy...

poniedziałek, 7 maja 2007

Mahalabeshwar

Dopiero dziś jestem dłużej w sieci i mogłem wysłać zdjęcia z naszej pierwszo-majowej wycieczki "w góry" ;-)


Indie - Mahalabeshwar

niedziela, 6 maja 2007

Basen

Postanowiliśmy dziś z Davidem zaryzykować i pojechać na basen. Oczywiście jak mówi popularne w Indiach przysłowie "w Azji wszystko jest możliwe, lecz nic nie jest proste" :-) Nasz kierowca jest chory, więc dziś z nami nie jeździ i trzeba było wziąć tuk-tuka :-) Daleko nie było bo stoją zaraz przy hotelu, problem jednak zaczął się jak tu wytłumaczyć kierowcy mówiącemu tylko w hindi, że chcemy jechać na basen. Po chwili rozmowy w "uniwersalnym języku gestów" udało nam się ustalić gdzie chcemy jechać i ile będzie to kosztowało - 50 rupii w jedną stronę, co oczywiście jest zdecydowanie zbyt wielką kwotą za tą trasę, ale kto by się kłócił o sumy rzędu kilkudziesięciu groszy ;-) (dla ułatwienia dodam, że ~6.50 zł to 100 rupii)


Tego dnia pierwszy raz naprawdę poczułem Indie. Dosłownie. Tuk-tuki przedstawiałem już w jednej z wcześniejszych notek, więc możecie sobie wyobrazić ten ogrom aromatów (sic!), które po drodze wąchaliśmy. Zaczęło się całkiem miło, bo obok mamy restaurację, a po drodze to już było szambo, coś nieprzyjemnego jak gnijące śmieci, szambo, chińska restauracja, szambo, przyjemne nic... i już dotarliśmy na teren uniwersyteckiego ośrodka sportu, bo jak się okazało to do nich należy pływalnia. Zaszedłem na portiernię zapytać o basen i... okazało się, że otwierają dopiero o 16 (byliśmy tam o 11). Stwierdziliśmy jednak, że przekonamy strażnika, żeby wpuścił nas chociaż na teren, tak żebyśmy mogli przynajmniej zobaczyć jakie warunki oferują i czy wogóle warto tam przyjeżdzać. Po krótkiej rozmowie wspomaganej "nieletnim" tłumaczem, który przy okazji się tam kręcił udało nam się. Strażnik poszedł po klucze i wpuścił nas na teren.


Sam basen naprawdę przyjemnie nas zaskoczył... na wolnym powietrzu, 50-cio metrowy, z całkiem czystą wodą i ładnie utrzymanym terenem wokół, do tego skocznia 3-5-10 metrów. Naprawdę niezły. Będąc w środku spotkaliśmy jednego z ratowników, który zapisał nam telefon do kierownika obiektu, bo gdy basen jest otwarty to podobno jest masa ludzi i może uda nam się wynegocjować, że będziemy przychodzić w niedziele, w godzinach gdy normalnie jest zamknięte. Zobaczymy.


Jadąc spowrotem do hotelu stwierdziliśmy, że mimo wszystko podjedziemy jeszcze raz o 16 i zobaczymy ile jest ludzi. Okazało się, że jest naprawdę dużo dzieciaków, ale ze względu na ogrom samego basenu (50x25 metrów) nie jest nawet tak źle i wykupiliśmy godzinkę ;-) Zresztą kupilibyśmy bilety choćby po to żeby wejść i się przyjrzeć dokładniej. Wiecie ile na tym basenie kosztuje godzina? 10 rupii!! To jest 66 groszy!! Szkoda, że w Polsce trzeba za godzinę zapłacić ponad dziesięciokrotnie więcej i to za gorszy basen.


Pływało się całkiem nieźle, nie licząc tego, że oczywiście byliśmy powszechnym obiektem zainteresowania ze swoją białą skórą i każdy dzieciak chciał nas poznać i dowiedzieć się jak mamy na imię...


Pod koniec naszego pływania "przyczepiła się" do nas trójka dziewczynek w wieku może 6, 8 i 10 lat (choć to trudno ocenić bo tutaj dzieci w wieku 15 lat często wyglądaja jak 10-latki). Ale nie o ich wiek i "przyczepienie" mi chodzi. Dwie młodsze nie mowiły słowa po angielsku, ale oczywiście nawijały do nas w hindi jak najęte. Najstarsza znała troszkę angielski i z naszej krótkiej rozmowy odniosłem wrażenie, że jest naprawdę inteligentna i gdyby tylko miała szansę na to by się uczyć tak jak europejskie dzieciaki, to stały by przed nią wielkie możliwości rozwoju i dobrego życia. Niestety jest hinduską i do tego - wnioskując z ubioru - bardzo biedną, więc pewnie już niedługo zacznie ciężko pracować i szybko jej organizm zostanie zniszczony, a inteligencja stłamszona gdzieś we wnętrzu i wykorzystywana tylko do umiejętnego dogryzania mężowi... ale kończę już na dziś, a o feminiźmie, który w Indiach jeszcze nie zagościł napiszę innym razem.

niedziela, 29 kwietnia 2007

Upał...

Uwielbiam jak jest gorąco, ale to co się tutaj dzieje to za dużo nawet jak dla mnie. Normalna temperatura w ciągu dnia to ok. 35°C i to jest temperatura bardzo przyjemna wbrew pozorom :-) Problem powstaje na hali... Szafy robotów są jak piecyki. Gdy się do nich zbliżasz czujesz jak wzrasta temperatura. Wczoraj robiliśmy testy i średnia temperatura wewnątrz szafy to 45°C i 42°C na zewnątrz przy obudowie, a roboty w tej chwili właściwie nie pracują. Już teraz są problemy ze zbyt wysoką temperaturą, a jak wszystko zacznie "jeździć w automacie" to dopiero będzie jazda ;-) Zgłosiliśmy już zapotrzebowanie na pełną klimatyzację hali, o ile to wogóle możliwe ;-) Oczywiście jak na razie to są tylko żarty, ale tak naprawdę to może się to okazać niezbędne, bo urządzenia tego nie wytrzymają.

niedziela, 22 kwietnia 2007

Say my name

Poniżej zamieszczam prostą transkrypcję mojego imienia na alfabet Hindi :-) a więcej szczegółów o samym alfabecie i języku znajdziecie na stronie http://www.xs4all.nl/~wjsn/hindi.htm


बअरटओसज़

Ganeśa czyli trochę o religii w Pune

Przygotowując się do wyjazdu do Indii zacząłem się zapoznawać z całą różnorodnością religii i wierzeń panujących tutaj, tak by przejeżdżając koło jakiejś "świątyni" mieć choć blade pojęcie z jakim bogiem mam do czynienia ;-) Do tej pory wydawało mi się, że każda religia Indii jest właściwie odrębna - z własnymi bogami i własnymi wierzeniami – i że różnice są tak wielkie jak choćby pomiędzy chrześcijaństwem i judaizmem, których korzenie gdzieś w zamierzchłych czasach sięgają tego samego źródła, jednak obecnie różnią się diametralnie. Oczywiście myliłem się. Większość wierzeń, bo raczej tak można by to nazwać, wywodzi się bezpośrednio z jednej religii - hinduizmu, który jednak ewoluował w tak wielu kierunkach, że obecnie nawet hindusi mają problem, by zliczyć wszystkie wcielenia Wisznu i pomniejsze bóstwa takie jak Ganeśa, którego wizerunki widoczne są najbardziej w stanie Maharashtra. Oczywiście zupełnie odrębną sprawą w tym wszystkim jest buddyzm, o którym na razie jednak pisać nie będę ponieważ nie zetknąłem się jeszcze na miejscu osobiście z buddystami.


Ganeśa (sanskr. pan zastępów) - w mitologii indyjskiej przywódca ganów (pośrednich bóstw), bóg mądrości i sprytu, patron uczonych i nauki, opiekun ksiąg, liter, skrybów i szkół. Syn Śiwy i Parwati.



Ganeśa usuwa wszelkie przeszkody i zapewnia powodzenie w najróżniejszych przedsięwzięciach, dlatego (m.in.) ceremonie religijne zaczyna inwokacja skierowana do niego, a dzieła literackie otwiera zwykle poświęcona mu dedykacja. Jest także uznawany za boga obfitości i dobrobytu - jako taki patronuje kupcom i bankierom. Uosabia witalność i żywotność. Pod dyktando legendarnego Wjasy miał spisać własnym kłem Mahabharatę, lub też (według innych wersji mitu) pod dyktando Walmiki spisać Ramajanę.


Przedstawiany jest zwykle jako czteroręki mężczyzna o głowie słonia z jednym kłem (drugi posłużył mu za rylec do pisania, bądź został mu odrąbany przez Paraśuramę) i o złotej (lub czerwonej) skórze. W jednej z rąk trzyma zwykle naczynie ze słodyczami. Czasem towarzyszy mu szczur, jego wahana. Małżonki Ganeśi to Buddhi (inteligencja) i Siddhi (sukces).


Najpopularniejsze mity o Ganeśi opisują jego narodziny, wyjaśniają pochodzenie słoniowej głowy, brak kła oraz ukazują jego moce związane z usuwaniem przeszkód.


Ganeśa nie jest bóstwem wedyjskim, lecz prawdopodobnie wywodzi się z wcześniejszego, niearyjskiego, ludowego kultu słonia, powszechnego w całej południowo-wschodniej Azji. Pod tym imieniem zaczął być czczony w hinduizmie od V wieku. Jego kult osiągnął pełnię ok. VI-VII wieku, kiedy zyskał szczególną popularność wśród warstw kupieckich.


Ganeśa jest niezwykle popularnym bóstwem w Indiach, zarówno południowych, i jak i północnym. Cześć oddają mu wisznuci i śiwaici, członkowie wszystkich kast i stanów. Pełni także istotną rolę w śaktyzmie i tantryzmie. Jego kult często współwystępuje z kultem Lakszmi, łączy także w sobie aspekty bóstwa płodności i niekiedy bóstwa solarnego. Ganeśa zyskał też znaczą popularność wśród dźinistów i buddystów. Na jego kult można natrafić w Nepalu, Tybecie, Chinach, Mongolii, Japonii oraz w Azji Południowo-Wschodniej.


Najpopularniejsze święto Ganeśi to obchodzone przede wszystkim w Maharasztrze Ganeśaćaturthi (dosł. czwarte (tithi) Ganeśi) - pamiątka jego narodzin. Obchody trwają ok. 10 dni. Wypadają na przełomie sierpnia i września. Ostatniego dnia w morzu lub w rzece topi się posąg Ganeśi.


Źródło: Wikipedia PL

Patelśwar i Szaniwarwada

Zwiedziliśmy dziś dwa miejsca w Pune - świątynie Patelśwar i dawny pałac Peszwów - Szaniwarwadę. Zdjęcia poniżej :-)


Indie - Patelshwar i Szaniwarwada

sobota, 21 kwietnia 2007

Zdjęcia - pierwsze wrażenia

Zdjęcia są już od kilku dni, ale dopiero teraz udało mi się dostać do mojego konta, żeby adres Wam udostępnić. Nie ma ich dużo, ale będzie więcej :-)


Indie - Pierwsze wrazenie

Zielona Tara

Basiu czy mogłabyś napisać o tym coś więcej w komentarzu? W każdym razie na razie ;-) prezentuję...


czwartek, 19 kwietnia 2007

Ruch uliczny

Mieszkańcy Indii mają bardzo specyficzne podejście do tego jak – poprawnie – powinno się poruszać w ruchu ulicznym – tak „zmotoryzowanym” jak i pieszym. Przede wszystkim panuje nieopisany chaos :-D ale po kilku dniach poruszania się po mieście człowiek jest w stanie zrozumieć pewien rodzaj porządku, którym w tym chaosie panuje.


Niezależnie od pory dnia i nocy ulice są pełne pojazdów. Widać całą masę motocykli, Tuk-Tuk'ów, samochodów osobowych i ciężarowych oraz rowerów. Pomiędzy nimi przez ulicę szybko przemykają piesi, którzy zachowują się jakby im życie miłe nie było. Najciekawsze jest to, że miasto żyje praktycznie całą dobę, a w szczególności po zmroku – głównie chyba ze względu na panujące tutaj temperatury w ciągu dnia. Nie raz zdarzyło się, że wracając o godz. 22 z restauracji staliśmy w ogromnym korku.


O tym jak „zwariowany” ruch uliczny tutaj jest mogliśmy się przekonać już pierwszego dnia, gdy kierowca wioząc nas z hotelu Kala Sagar do hotelu Ginger, w którym mieszkamy. Pierwszą rzeczą jaką zrobił było skręcenie w prawo prosto pod prąd w gęstym ruchu i dodanie gazu. Dopiero po jakichś 500 m pomiędzy pasami ruchu znalazł się przejazd na właściwą jezdnię i łamiąc kolejne przepisy ruchu drogowego przejechał na właściwy pas.


Nie napisałem Wam jeszcze, że nie prowadzimy samochodu sami. Zresztą raczej żaden z nas nie chciał by się podjąć tego zadania. Mamy wynajętego dżipa 4x4 z kierowcą, który jest do naszej dyspozycji całą dobę. Dajemy tylko znać kierowcy kiedy chcemy gdzieś pojechać lub dzwonimy po niego, gdy chcemy wrócić z fabryki do hotelu.


Co ciekawe, mimo tego całego chaosu panującego na ulicach, właściwie nie widzi się poobijanych samochodów. Można by to porównać do polskich ulic. Tyle samo „stukniętych” samochodów znajdziecie na naszych ulicach co w Indiach. Nasz kierowca zresztą prowadzi bardzo spokojnie i z dużym opanowaniem. Powiedziałbym, że czasem nawet zbytnim, np. gdy mamy wolną drogę, a on wciąż jedzie z prędkościa 40 km/h co czasem jest denerwujące :-) No i bardzo lubi trąbić, zresztą jak wszyscy tutaj :-)


Kawałek wcześniej pisałem o Tuk-Tuk'ach. Otóż pojazd ten to taki trójkołowy motockl z daszkiem (znajdziecie zresztą go gdzieś w moich zdjęciach :-) Podobny motocykl miał jeszcze w latach osiemdziesiątych mój dziadek, tyle że te tutaj mają karoserię a nie brezentowy daszek :-)


Tuk-Tuk'i obecne są wszędzie. Służą głównie za taksówki – czarne z żółtym pasem. Coś jak słynne angielskie czarne taksówki, jednak tutaj ich standard jest znacznie niższy, a klimatyzacja w 100% naturalna. Bez przesady mogę powiedzieć, że widziałem już maleńkiego Tuk-Tuk'a z pięcioma pasażerami, plus oczywiście kierowca :-D Oni tutaj naprawdę biją rekordy :-)


A na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Macie zapewne swoje ulubione dźwięki dzwonka komórki. Jednym gra standardowa muzyczka, dresiarzom dzwoni z jakimś techno, a słodkie panienki mają piosenki gwiazdek pop itp. W Indiach też używają tych dźwięków w komórkach, ale prawdziwa moda panuje w sygnałach cofania samochodu, co u nas można spotkach właściwie tylko w ciężarówkach i to w dodatku ze zwykłym piip-piip. Tutaj każdy samochód ma swój niepowtarzalny sygnał, jak w komórce. Nie wiem tylko czy to można zmieniać „od tak” czy też jadą po to do warsztatu i tam im wgrywają tą muzyczkę. Powiem tylko jedno SZAŁ PRAWDZIWY! :-D

poniedziałek, 16 kwietnia 2007

Indie - podróż i pierwsze wrażenia

Do Bombaju przylecieliśmy z 20-to minutowym opóźnieniem o 23:45, ale dzięki temu mogliśmy podziwiać nocną panoramę wybrzeża i samego miasta. Zaraz po opuszczeniu samolotu zaczęło się przeprawianie przez hinduską biurokrację i chaos. Musieliśmy wypełnić papierek przyjazdowy, który trzeba mieć na kontroli dokumentów. Potem sama kontrola i oderwanie fragmentu papierka wypełnionego poprzednio, z którym idziemy dalej. Odbieramy bagaż i... bardzo zdziwieni przepuszczamy go przez rentgen tak jakbyśmy wyjeżdżali, a nie wjeżdżali do kraju. No cóż o kraj to obyczaj :-) Davidowi zakwestionowali sportowe leki regeneracyjne i spedziliśmy kolejne kilka minut na granicy tłumacząc co to, po co i wogóle.


Czas na wyjście z terminala, ale najpierw pierwsza wymiana pieniędzy, żebyśmy mieli wogóle czym płacić, jak przyjdzie co do czego. Standardowa operacja z krążącym paszportem i już jesteśmy gotowi opuścić terminal, ale... jak zapewne się domyślacie trzeba jeszcze wypełnić oderwany fragment papierka wjazdowego i oddać wychodząc z hali przylotów :-)


Wreszcie jesteśmy wolni i wśród tłumu naganiaczy i kierowców hotelowych możemy poszukać naszego umówionego transportu do Pune. Po drodze spotykamy Clausa (czwartego programistę robotów), który do Bombaju przyleciał dzień wcześniej. Okazuje się, że szukał naszego transportu, ale mu się nie udało znaleźć. Nam zresztą też nie.


Jest godzina 0:30, zaczynają się gorączkowe telefony do Niemiec i do hotelu Kala Sagar w Pune. W hotelu nic nie wiedzą i wogóle trudno się z nimi dogadać. Zaczepia nas „lotniskowy pomocnik” z legitymacją i pełnym profesjonalizmem i stara się nam pomóc jak może. W końcu po godzinie telefonów i konsultacji decydujemy się pojechać do hotelu w Bombaju i następnego dnia rano wynając samochód do Pune.


Hotel okazuje się niezbyt wysokiej klasy i chcą za niego Rs 3000 (Rs = Rupii i taką konwencję będę stosował też później) czyli ok 80 EUR, ale nie mamy specjalnego wyjścia, poza tym to kontrahent za to płaci. W każdym razie wszyscy są wyjątkowo mili (zresztą co się dziwić za takie pieniądze :-)


Pierwszego poranka indyjskiego zaliczyliśmy nasz pierwszy zanik napięcia. Jest to tutaj nagminne i nikt się tym zbytnio nie przejmuje :-) To coś jak spadki mocy w czasach komunistycznej Polski, gdy podawali w TV lub radio poziomy mocy w poszczególnych miastach, tyle że tutaj nikt nic nie podaje, poprostu wszystko gaśnie :-)


Po śniadaniu prawie że do łóżka wrzuciliśmy nasze bagaże do samochodu wynajętego z kierowcą i ruszyliśmy do Pune. Samochód był klimatyzowany, więc podróż przebiegała w całkiem przyjemnej atmosferze, ale była wyjątkowo długa jak na tak małą odległość. Pune leży ok. 180 km od Bombaju, więc nie powinno być źle, ale... no cóż sam wyjazd z Bombaju trwał 1:20, a droga do Pune była niesamowicie zatłoczona. O ruchu ulicznym napiszę w jednej z kolejnych notatek, więc nie będę się tutaj nad tym rozwodził zbytnio, jedno jest w każdym razie pewne – nie mam najmniejszej ochoty wsiadać tutaj za kierownicę ;-)


Dojechaliśmy na miejsce bezpiecznie i... ani się obejrzeliśmy, a nasz kierowca zniknął. Cóż pewnie po czterech godzinach jazdy był zmęczony i odpocząć chciał :-)


Kala Sagar okazał się bardziej luksusowy niż myśleliśmy... jednak jak się okazało miesiąc wcześniej wszyscy wyprowadzili się z niego do innego hotelu, tak więc nikt z ekipy już tam nie mieszka. Nastąpiły kolejne konsultacje telefoniczne i w końcu uzyskaliśmy informacje w jakim hotelu będziemy mieszkać, i że za max. 20 minut przyjedzie po nas samochód, który nas tam zabierze. Zdecydowaliśmy, że poczekamy na schodach wejściowych jednak po 15 minutach, menedżer hotelowy zaprosił nas do środka i obiecał zadzwonić jeszcze raz po samochód. Okazało się, że musimy poczekać kolejne 20 minut, więc weszliśmy do hotelowej restauracji napić się herbaty... i spędziliśmy w niej kolejne 2,5 godziny. Pamiętajcie, gdy hindus mówi 20 minut, to potrwa to znaacznie dłużej.


W końcu samochód przyjechał jednak o wiele za mały do naszej (a w szczególności Davida) ilości bagażu i musieliśmy pojechać na dwie tury. Kierowca oczywiście jest tutejszy, więc piersza rzecz jaką zrobił to było skręcenie w prawo – idealnie pod prąd :-0 Po kilkuset metrach wreszcie znalazł wyrwę pomiędzy pasami ruchu tak by przemknąć na właściwy pas ruchu. Udało nam się jednak bezpiecznie dotrzeć do hotelu, co oznacza, że nie jest jeszcze tak najgorzej ;-)


Oczywiście w hotelu nic o nas nie wiedzą i następuje kilkanaście minut tłumaczenia kto, po co, z jakiej firmy i wogóle kto będzie regulował nasze rachunki. Hindusi niby mówią po angielsku, ale ani oni nas, ani my ich zrozumieć nie możemy i wszystko trzeba po kilka razy tłumaczyć. Koszmar.


Wreszcie mam pokój. Niezbyt duży i bardzo „plastikowy”, można by rzec jak z Ikei, ale całkiem przyjemny. No może poza widokiem z okna... Czas się rozpakować...


Nic nie jadłem od skromnego śniadania o ósmej rano, a tu już siedemnasta prawie :-/ Kolację zaczynają serwować o dziewiętnastej dopiero, więc trzeba poczekać... Już prawie... Do drzwi puka David – jesteśmy umówieni na kolację z ludźmi z instalacji, ale dopiero o 20:30. Grrr, mnie już skręcać zaczyna, a trzeba poczekać sporo dłużej, ale niech im będzie.


O umówionej godzinie schodzimy do lobby. Czekamy. Czekamy. Czekamy. W końcu tuż przed dziewiątą zmuszamy Davida, żeby zadzwonił. Okazuje się, że dopiero wyjechali z fabryki, więc będą gotowi za godzine! Chrzanić ich, jemy na miejscu i to od razu! I tak o dużo za późno.


Jedzenie było przepyszne, ale nie chciałem się na noc zbytnio napychać, więc wróciłem do pokoju lekko „niedojedzony” ;-) ale w znacznie lepszym humorze. Było to przed jedenastą, nie dane jednak mi było zasnąć szybko tej nocy... Dokładnie naprzeciw mojego okna budują coś. I to budują bardzo długo w noc. Ja zasnąłem chyba w okolicach pierwszej w nocy, ale oni chyba dalej pracowali. Nie wiem do której i nie obchodzi mnie to zbytnio. W każdym razie młotki słychać było cały czas. Do czego ludziom stawiającym budynek tyle młotków, i w dodatku o takiej skali użycia, ehhh...


Rozpisałem się troszkę, więc coś więcej w następnej notce ;-)

Z kolacji...

Nazwa notki dziwna, więc najpierw nakreślę tło wydarzeń ;-)


Dziś niedziela, więc trochę krócej popracowaliśmy, tak żeby jeszcze wybrać się z liderem projektu do centrum miasta i zobaczyć gdzie jakie sklepy są i zaopatrzyć się w parę niezbędnych europejczykowi rzeczy :-). Po sklepowaniu zjedliśmy kolacje w pizzeri i...


Wracaliśmy do hotelu 1,5 godziny :-/ Wcale nie było korków. Nasz kierowca – jak sam się przyznał – jest nowy w mieście, więc uczymy się topografii miasta razem z nim. Tym razem wybrał chyba drogę okrężną, bo po jakiejś godzinie wylądowaliśmy na autostradzie, która jest po zupełnie drugiej stronie miasta, i czekała nas jeszcze półgodzinna przeprawa przez miasto. No cóż przynajmniej miasto poznajemy :-)

Deszcz

Zaczyna się pora monsunowa, czy jak? Wczoraj przed naszym powrotem do hotelu była niesamowita ulewa, z bardzo jasnymi i ogromnymi błyskawicami. Ulice po niej były zalane (co zresztą widać na jednym ze zdjęć).


Dziś dopadła nas podobna ulewa. To znaczy niezupełnie dopadła, bo byliśmy w hali, ale nagle zrobiło się ciemno i lunął deszcz z tak ogromną siłą, że na hali ze względu na blaszany dach, nie dało się normalnie rozmawiać i trzeba było krzyczeć.


Mam nadzieję, że nie stanie się to normą, bo chciałbym conieco zobaczyć, a w takim deszczu to raczej za dużo się nie da...

niedziela, 8 kwietnia 2007

Powrót

Cała podróż powrotna to jedna wielka porażka. Zaczęło się już w pierwszym samolocie od rozprysku z otwieranej puszki z sokiem pomidorowym. Później problemy z biletem na lotnisku w Johannesburgu i kilkunastominutowe oczekiwanie kartę pokładową. W końcu lecę. Siedzę sobie grzecznie, a tu przychodzi babka z pytaniem czy mógłbym się z nią na miejsca zamienić - moje miejsce w klasie economic high przy oknie, a jej w economic low gdzieś na środku, więc odmówiłem.


W Paryżu mieliśmy 20 min. spóźnienia, do którego doszło jeszcze opóźnienie autobusu lotniskowego i... nie zdążyłem na mój lot do Katowic (zresztą nie tylko ja). Musiałem załatwiać nowy lot, niestety nie było już bezpośrednio z Paryża do Katowic, pozostał mi lot okrężny przez Warszawę i ponad pięć godzin straty czasu na oczekiwanie i loty. Na szczęście nie było żadnych problemów ze zmianą i jeszcze bardzo przepraszali za zaistniałą sytuację.


To niestety jeszcze nie był koniec tej nieszczęsnej podróży... W Paryżu powiedzieli mi, że bagaż wyleciał już moim pierwotnym samolotem do Katowic i będzie na mnie czekał. Stawiam się więc w biurze bagażowym i okazuje się, że jednak mój plecak 'jeszcze' nie dotarł. Oczywiście czekało mnie składanie zażalenia i wypełnianie papierków co znajduje się w plecaku. Powiedzieli, że się odezwą jak tylko coś będą wiedzieć.


Nie odezwali się... ale przywieźli mój plecak prosto do domu i to w świąteczną niedzielę. Dlatego wybaczam im wszelkie przewinienia... ;-)

piątek, 6 kwietnia 2007

Ostatki

Heh, chyba mam tzw. dołka wyjazdowego. Czasem mi się bo zdarza gdy jestem zmęczony i wyjeżdżam z miejsca, które lubię i opuszczam ludzi, z którymi się zżyłem.


Jeśli pojawi się kolejny projekt lub kontynuacja obecnego w VW South Africa to pamiętajcie o mnie, bo z chęcią się tam wybiorę ponownie...


Asiu Z. pamiętasz naszą ostatnią rozmowę na GG? Chyba wczoraj zmieniłem zdanie tak jakoś przypadkiem ;-P

środa, 4 kwietnia 2007

Bestia

Moja bestia jest bardzo brudna... Hehe, nie wiem o czym Wy pomyśleliście, bo ja o samochodzie :-P Moje boczne szyby są pokryte warstewką soli, która każdego dnia odkłada się z oceanu, mimo że staram się ją usuwać. Jutro będę musiał się za to zabrać porządniej będąc u Takalane, bo nie mam ochoty płacić R1000 (~400 zł) za pucowanie samochodu przez firmę wynajmującą...

niedziela, 1 kwietnia 2007

Skok

Byłem. Skoczyłem. Żyję!


Mój pierwszy w życiu skok na bungee i to od razu dużego kalibru. NAJWIĘKSZEGO! Skoczyłem z najwyższego mostu na świecie, na którym można robić takie rzeczy. I tak jak w reklamie - 216 metrów czystej adrenaliny. Tak, po przetarciu oczu wciąż pozostanie liczba 216 metrów. Tyle ma ten most i tyle doświadczyłem. BYŁO EXTRAAA! Po takim skoku człowiek wie, że możliwe jest wszystko. Była tam dziewczyna, która trzęsła się tak strasznie, że nie mogła papierosa zapalić w takim była stanie przed skokiem... Powiedziała, że musi to zrobić dla siebie. By odżyć po skończonym związku... Czekała bardzo długo (możecie ją zobaczyć na moim ostatnim zdjęciu), a wierzcie mi czekanie z narastającą adrenaliną przy każdej skaczącej przed tobą osobie wcale nie jest łatwe. Ja miałem przed sobą całą 35 osobową wycieczkę amerykanów... Chwila skoku była jak wyzwolenie...


Bardzo ciekawe jest to co się dzieje na platformie, na moście - leci taneczna muzyka, wszyscy się bawią i tańczą na konstrukcji mostu tuż pod jezdnią autostrady, po której normalnie jeżdżą samochody. Panuje rewelacyjna atmosfera, a każdy skok przyjmowany jest wiwatami i oklaskami wszystkich obecnych, mimo że ludzie widzą cię pierwszy raz na oczy. Wszyscy rozmawiają, śmieją się, wymieniają wrażeniami ze skoku.


Jeśli będziecie kiedyś w Południowej Afryce musicie to zrobić. Nasze bungee z dźwigu to nic w porównaniu do TEGO.


Dla zainteresowanych strona firmy oferującej skoki -- www.faceadrenalin.com


RPA2 - Bungee Jumping


RPA2 - Bungee Jumping (moje)

piątek, 30 marca 2007

A jednak...

A jednak wszędzie na świecie jest tak samo. Ostatni dzień miesiąca. Wszyscy dostali wypłaty i szturmują sklepy. Aż śmiesznie to wygląda jak jednego dnia w markecie jest kilkanaście osób, a następnego prawie nie można się do kasy dopchać :-)


Co ciekawe nie w każdym przypadku tak jest. W restauracji, do której co jakiś czas chodzę, znajoma menedżerka wypłaca kelnerkom i sprzątaczkom pieniądze pod koniec każdego przepracowanego dnia. Świat idzie do przodu czy wspak?

sobota, 24 marca 2007

Jesień

Dni stają się coraz krótsze... Poranki coraz zimniejsze... A plaża robi się coraz bardziej płaska i twarda z solą zaschniętą na piasku... Idzie jesień. Południowo Afrykańska jesień Wschodniego Wybrzeża. Południowa półkula przygotowuje się do odpoczynku. Zasłużonego po spalonej słońcem ziemi.

czwartek, 22 marca 2007

Katowice. Miasto moje widzę...

Wyjeżdżam i wracam, wyjeżdżam i wracam, wyjeżdżam i wracam, i tak, niczym w błędnym kole żywota Fryderyka Nietzschego, już ładnych parę lat. Wyjeżdżam na dłużej bądź krócej, dalej lub bliżej. Wracam do tego „grajdołka”, jak niektórzy nazywają Katowice, a który ja nazywam moją prywatną Austerią. Wracam, przystaję, patrzę i widzę…


Fragment artykułu "Katowice. Miasto moje widzę..." autorstwa Jacka Tomaszewskiego zaczerpnięty ze strony "Moje miasto Katowice" -> www.gkw.katowice.pl

Pokój. Nowy.

Jak już pisałem kilka dni temu mieszkałem w innym pokoju. Teraz się przeniosłem i wcale nie narzekam ;-) Zresztą możecie się przekonać sami...


RPA2 - Pokój