Zaczęło się bardzo niewinnie. Wyjechaliśmy z Ingo już o 18:00, by być pewnym, że zdążymy (w szczególności on) na samolot. W Indiach nigdy nic nie wiadomo, więc trzeba się zabezpieczyć.
Na lotnisku w Bombaju stanęliśmy razem do kolejki, po chwili jednak okazało się, że jest ona tylko dla British Airways, czyli dla mnie. Ingo "prowizorycznie i przezornie" pożegnał się, choć mieliśmy się spotkać już na hali odlotów. Marzenia. Podczas gdy on przeszedł skaner w pięć minut, ja na samo otwarcie czekałem ponad godzinę :-/ potem szybki check in i już byłem gotowy do odlotu.
Lot przedświąteczny to prawdziwa masakra. Pełno ludzi. Zagonione stewardesy, pod koniec lotu padały już z nóg. Duża ilość małych dzieci nie ułatwiała im też sprawy. Podziwiam pracujących tak ludzi i jednocześnie zazdroszczę im wszystkich miejsc, które odwiedzają (Aniu co z tymi zdjęciami?). Ale odbiegłem od tematu, czas wrócić na ziemię... angielską ;-)
Wylądowaliśmy dziesięć minut przed czasem. Można chyba było naprawdę wyczytać radość w moich oczach. Opadła po pięćdziesięciu minutach spędzonych w samolocie, gdy już wiedziałem, że za nic w świecie nie zdążę na lot do Warszawy.
Na samym lotnisku spędziłem jeszcze kilka godzin. Wpierw przedzieranie się do Terminala 1, trwające półtorej godziny. Takich tłumów na żadnym lotnisku jeszcze nie widziałem. Nawet we Frankfurcie przed Świętami Wielkanocnymi. Cóż, wszystko było opóźnione minimum godzinę.
Gdy w końcu dotarłem do stanowiska British Airways okazało się, że mogą mnie wrzucić na listę oczekujących na 13:30 (była 8:00 rano), a jeśli się nie dostanę na ten lot to na 100% mam zabukowany LOT ;-) o 17:30. Ciężkie czekanie z taka ilością ludzi wokoło...
Nadeszła upragniona 13:30, a samolotu wciąż nie ma na tablicy ;-/ Po kolejnych 15 min. pokazał się i... jestem na liście :-D Nie zakończyło to jednak oczekiwania. W końcu sporo po 14:00 weszliśmy do samolotu, by... poczekać w nim jeszcze trochę ;-) Ostatecznie wystartowaliśmy o 15:30, przy pięknej pogodzie, która (znowu odchodząc od głównego tematu) zmieniła się diametralnie w ciągu kolejnych dwóch dni więżąc dużą grupę polaków w Londynie...
Na lotnisku w Warszawie, jak to w zwyczaju, chciałem odebrać swój bagaż i... (nie mylicie się) zastałem na pasie bagażowym niemiłą niespodziankę... Po raz trzeci w ciągu roku zagubiono mój bagaż, mimo że na Heathrow pytałem czy mój bagaż jest ładowany do samolotu i otrzymałem potwierdzenie (słowne jednak, a nie na papierze :-P) Jak zwykle czekała mnie procedura wypełniania raportu zagubienia (już pamiętam, że mój plecak ma oznaczenie "26" na liście typów bagażu ;-), ale najlepsze w tym wszystkim było, że moja kurtka zimowa została w plecaku... :-D
Wylatując z Bombaju skalkulowałem prawdopodobieństwo zagubienia bagażu (uznałem, że będzie w okolicach 40%) i dlatego wziąłem ze sobą polar zamiast zwyczajowego swetra (stało się to już moją rutynową czynnością ;-) Zapytacie: skoro wiedziałem, że taka sytuacja może zaistnieć i oceniłem ją z dużym prawdopodobieństwem, to dlaczego nie wziąłem kurtki? Odpowiedź jest prosta: oceniłem także możliwe warunki pogodowe w Polsce i dostępność taksówek na lotniskach oraz dworcu kolejowym w Katowicach, i uznałem że warto zaryzykować, nie obciążając sobie rąk zanadto (czego nie cierpię). Patrząc z perspektywy muszę przyznać, że się opłaciło (Basiu przepraszam za wzięcie na litość ;-)
Ostatecznie dwa dni później bagaż dotarł kurierem prosto do mojego domu. Jak zwykle... ;-)
























